Biedaszyby w Berlinie #24 (1/2007)
Górnicy z wałbrzyskiego Stowarzyszenia „Biedaszyby” są dla niemieckich sąsiadów swoistą ciekawostką. W maju 2006 roku zaproszono ich do RFN już po raz trzeci i nie bez kozery – do 1945 roku region nie należał przecież do II RP, stanowiąc w okresie międzywojennym enklawę przemysłowej biedy, której zaradzić nie mogły nawet berlińskie dotacje. Zagłębie Wałbrzyskie produkowało do roku 1918 głównie na potrzeby pobliskich terenów polskich, znajdujących się we władaniu Austro-Węgier i Rosji. Po Traktacie Wersalskim trzeba było sprzedawać urobek już na terenie Niemiec, z czym wiązało się wiele problemów. W dodatku trudne warunki geologiczne stawiały zagłębie na pozycji z góry straconej. Koszta wydobycia (przy mniejszych, niż gdzie indziej płacach) przewyższały nakłady, ponoszone przez kapitalistów w innych rejonach Republiki Weimarskiej, potem hitlerowskiej III Rzeszy. Atak na ZSRR i potrzeby wojny uratowały wałbrzyskie górnictwo, nie nękane w dodatku żadnymi nalotami aliantów. Za Odrą i Nysą sentyment do Waldenburga (dawna nazwa Wałbrzycha – przyp. red.) – zdaje się nie mijać.
Zwiedzając Wałbrzych nie mogę zrozumieć, jak można było przez 60 lat nie inwestować w miasto. Znam to, co prawda, z lat wcześniejszej młodości – przez kilka lat rodzice uczyli w wiejskiej szkółce między Dębnem Lubuskim a Kostrzyniem – i napatrzyłam się na dewastację poniemieckiego mienia, w tym systemu małych elektrowni wodnych na Myśli, ale zdrowy rozsądek wciąż się buntuje.
Roman Janiszek twierdzi wprawdzie, iż czasy Edwarda Gierka to potężne inwestycje finansowe na terenie zagłębia, ale budowano wówczas nowe, absolutnie nie dbając o stare. A „stare”, poniemieckie, marniało w oczach. Miasto, rozciągnięte wzdłuż kilku dolin (do I wojny ówczesny Waldenburg był systemem malutkich miasteczek, dziś dzielnic Wałbrzycha) otoczyły hałdy, uranowe w dodatku, z którymi nie wiadomo, co zrobić. Zaskarżony przez Stowarzyszenie „Biedaszyby” do sądu pomysł prezydenta Kruczkowskiego, by zbudować na jednej z nich ośrodek rekreacyjny dla dzieci i młodzieży, to curiosum, nie mające znanego mi odpowiednika w Polsce.
Odrestaurowane kamieniczki w Rynku – całkiem przyjazne – lecz pokazują, ile trzeba jeszcze zrobić, by miasto zaczęło przyciągać turystów. A niewątpliwie jest obok Sandomierza czy Przemyśla prawdziwą perłą architektury, jako zespół urbanistyczny w swej klasie wielkości. Samo Mauzoleum, pozostałość (jedyna zresztą) nazizmu, otoczone zasypanymi „dziuplami” biedaszybników, mogłoby zachęcić rzesze przyjezdnych. Gdyby władze zainwestowały w renowację… Albo stworzenie skansenu górnictwa biedaszybniczego… Pomysł ze strony Stowarzyszenia padł, panowie z Ratusza byli nim jednak przerażeni, miast policzyć i zrealizować jak najszybciej.
Opowiadać i prezentować materiały filmowe wyjeżdżamy do Berlina we czwórkę. W pierwszej wersji miałam pomagać redakcyjnemu koledze ojca, „weteranowi” „Ulicy Wszystkich Świętych”, Krzysztofowi Lewandowskiemu, w jego prezentacji. Ale warszawiak przygotował się audiowizualnie, opracował całość swego neoekonomicznego wystąpienia, toteż Roman i ojciec wymogli na mnie rolę „kronikarza wycieczki”. Lewandowski ma dotrzeć pociągiem, my startujemy samochodem z Wałbrzycha. Podobno po raz pierwszy biedaszybnicy jadą autem, o stan techniczny którego nie muszą się bać. To już zasługa kolegi Janiszka, byłego górnika z „Thoreza” (obecnie taksówkarza) – Kazika Wojciechowskiego.
Granica to formalność, oglądamy teraz rzędy wyrosłych gęsto na Łużycach elektrowni wietrznych. Ich śmigła kręcą się nieprzerwanie na tle ciemnych deszczowych chmur. Przy rozpoznanej dawno cyrkulacji powietrza wiatraki „zaludniły” teren byłej NRD. Są ich przy autostradzie dziesiątki; tylko część naniesiona na mapę, czyli powstały stosunkowo niedawno – dwa, trzy lata temu. Raz czy drugi horrendalne korki (prace drogowe) i wreszcie A 10 – obwodnica stolicy Niemiec. Wjeżdżamy doń od południa, najpierw zwykłą wiejską szosą, potem już solidną dwupasmówką. Po prawej stary Tempelhof, budynki hitlerowskiego portu lotniczego i aeroklubowe już chyba tylko lotnisko. Nowy Tempelhof zobaczymy dopiero w drodze powrotnej, daleko od Berlina. Przed 1939 rokiem aeroport mógł robić wrażenie, teraz raczej odstrasza jasnym brązem murów i tasiemcową długością.
Plan miasta kupiliśmy jeszcze w Polsce, jako dodatek do „Dziennika”. Kosztował dzięki temu złotówkę, a nie – niczym w wałbrzyskim MPiK-u – prawie 20 zł. Brak twardych okładek nam przynajmniej nie przeszkadza. Skręcamy w prawo, zaraz Oranienstr., ulica, której szukamy. A przy okazji centrum dzielnicy Kreuzberg, reklamowanej jako mekka niemieckich twórców, gościnna też dla obcokrajowców.
Ulica niczym lubelska Narutowicza – niezbyt szeroka. W dodatku auta parkują tu na jezdni z obu jej stron, ledwie można przejechać… Szukamy miejsca dla naszego wozu. Trochę to trwa, ale Kazik wreszcie wciska się w przestrzeń po odjeżdżającym fiacie. Gospodarza jeszcze nie ma, pojawia się jednak jego znajomy w towarzystwie stołecznego neoekonomisty, który dojechał wcześniej od nas. Idziemy na górę, Janiszek z ojcem i Kazimierzem coś tam szepcą na schodach, wiem z wcześniejszych opowieści, że nie do końca mogę ufać poznanemu przed chwilą berlińskiemu Polakowi. Sekretarz Stowarzyszenia „Biedaszyby” – Grzegorz Wałowski – odmówił wizyty w Niemczech głównie ze względu na jego osobę, po ubiegłorocznym zawaleniu pobytu biedaszybników w Erfurcie.
Pół godziny i są wszyscy – jeszcze nasza tłumaczka (najsprawniej niemiecki przychodzi Wojciechowskiemu) – Anka Wajda i „Lipa” – właściciel lokalu przy Oranienstr., „zawiadowca” całości, podczas BUKO także tłumacz. Gadamy chwilę, po czym Rafał („Lipa”) jedzie do pracy, reszta na prelekcje i projekcje filmów do klubu „Kato”.
* * *
Nad ranem dowiadujemy się, że organizatorzy woleliby widzieć nasze prezentacje rozbite na piątek i sobotę. „Lipa” podejmuje się negocjować i faktycznie – workshopy „Biedaszybów” i Krzysztofa Lewandowskiego udaje się wcisnąć w program na sobotę, 27 maja.
Co wiemy o BUKO (Die Bundeskoordination Internationalismus)? Pierwszy raz zorganizowano je w roku 1977. Obecna impreza to już BUKO 29. Do roku 1990 spotykano się tylko na terenie Niemiec Zachodnich, po połączeniu RFN i NRD także w landach wschodnich. W Berlinie czekają na uczestników workshopy, wykłady, filmy i długie dysputy. Plan napięty, chcemy być obecni na przynajmniej kilku najbardziej interesujących punktach meetingu. Rozbito go na 4 „koszyki”:
– forum energetyczne (m. in. o ruchach antynuklearnych w RFN, energetyce Chin i kolektywizacji (nie tylko w energetyce) podczas Rewolucji Hiszpańskiej);
– forum, poświęcone neokolonializmowi i migracjom (np. Rwanda, europejskie prawo migracyjne, antykolonialny ruch oporu w Zimbabwe i Wybrzeżu Kości Słoniowej);
– forum, zajmujące się miastem, jego przestrzenią społeczną i kontrolą państwa nad mieszkańcami (dominacja siłowych działań wobec biedoty Rio de Janeiro, społeczna kontrola nad policją Hong-Kongu i Singapuru, zmiany w prawodawstwie po 11 września 2001
– wzrost uprawnień wszelkich <służb>, terror warlordów w Demokratycznej Republice Kongo);
– spotkania, dotyczące szczytu G8.
W piątek zaczynamy dzień od spotkania w wielkiej sali konferencyjnej Uniwersytetu Technicznego przy Strasse des 17 Juni. Mamy rozmawiać o pomocy pozarządowych organizacji Niemiec dla rosyjskich organizatorów petersbursburskiego antyszczytu. Włóczymy się po wielkim budynku uczelni – stary, z klinkierowej cegły, gęsto posiekanej kulami gmach – OBUDOWANO nowym. Z zewnątrz nie sposób wyobrazić sobie, jak wyglądał przed majem 1945 roku. Aluminium, szkło i przestrzeń to teraz cechy charakterystyczne uniwersytetu. Jeszcze schody, podobnie jak sala konferencyjna, zbudowane w ciekawej manierze – spore płaszczyzny cementowej wylewki noszą wyraźne ślady deskowego szalunku. To one stanowią jedyną, surową ozdobę.
Studenci wszelkich ras rozmawiają w hallu; wbrew piktograficznemu zakazowi wielu pali papierosy, rzucane potem na posadzkę. Nikogo to nie dziwi, co jakiś czas sprzątaczka doprowadza pomieszczenie do chwilowego ładu i tyle. Żadnych gróźb, krzyków, zwracania uwagi palaczom przez tych, którzy uniknęli nałogu. I darmowe xerografy, z których korzysta, kto chce…
Czas na meeting. Stoimy zdziwieni, bo ogromna sala straszy pustką. Kilkanaście osób, rozrzuconych w wielkiej przestrzeni ledwie się słyszy, trzeba korzystać z przenośnego mikrofonu. Apel delegatki organizatorów antyszczytu pozostaje właściwie bez echa. Niemcom nie spieszy się nad Newę – mass-media przygotowały ich na najgorsze: aresztowania i pobicie przez rosyjskich nacjonalistów. Jedyne, co są w stanie zaproponować, to wsparcie „ideowe” – informowanie własnych środowisk o wydarzeniach w St. Petersburgu. Ulotki, plakaty, spotkania. Ale na miejscu, między Renem a Odrą. Ktoś niby żartem mówi, że pewniej czuli by się, ochraniani przez polską Federację Anarchistyczną. Jesteśmy mocno zdziwieni, bo wolnościowców wszelkiej maści w Niemczech znacznie więcej, niż nad Wisłą. Widocznie jednak antyszczyt warszawski, ze wszech miar udany, natchnął kolegów z Berlina i innych landów myślą, iż Polacy potrafią wszystko. Szkoda, że bardzo się mylą.
Potem maszerujemy na obiad. Wystarczy przejść na drugą stronę ulicy, gdzie kolejny kompleks budynków uniwersyteckich, by wśród zieleni spożyć z kotłów coś w rodzaju zupy i herbatę. Wcześniej Roman napełnia reklamówkę darmowymi również ciastkami. Niemcy głupieją – każdy bierze jedno ciasteczko, mówi „Danke” i maszeruje dalej. A tu – cała siatka. Janiszek nie traci animuszu, pokazuje naszą grupkę i na migi tłumaczy, że jest nas dużo i lubimy słodycze.
Problem jest – nie mamy ni eurocenta. Bak xsary jeszcze dość pełen – póki chlupocze w nim paliwo, możemy zwiedzać. Ale żeby zwiedzać, trzeba jeść. Zwrot kosztów podróży dopiero jutro. Ktoś czegoś nie dogadał przed imprezą. Ratują nas wiktuały, przywiezione profilaktycznie przez biedaszybnika. „Lipa” zapewnia nam nocleg. I chwała mu za to. Ale nie on ustawia pionki (czyt.: NAS) na szachownicy BUKO.
Konsumujemy, co dają i ruszamy w Berlin. Trasa stereotypowa – Grosse Stern, Unter den Linden, Brandenburger Tor, Reichstag… Ale to po prostu blisko od BUKO. Noszę w kieszeni listę tego, co zwiedzić powinniśmy. Przygotowała ją koleżanka mamy, germanistka, znająca stolicę RFN od podszewki. Nic z tego. Wstęp do większości obiektów kosztuje. Za darmo oglądamy za to, całkiem przypadkowo, otwarcie przez Andreę Merkel super-nowoczesnego dworca głównego kolei niemieckich. Budynek imponujący. Szkoda, iż do środka wejść da się dopiero jutro – tak my, jak berlińczycy – panią kanclerz, wysiadającą z pierwszego pociągu widzimy… na telebimach. Wewnątrz tylko dyplomaci, kelnerzy, muzycy i ochrona. Nasi politycy aż takiego pietra nie mają…
Przed wieczorem przy Oranienstr. zjawia się Rafał z łażącym wcześniej samemu (ma tu przyjaciół, malarzy) Lewandowskim. Przynoszą coś na ząb. Nawet Romek zdaje się uśmiechać.
Wieczorem włóczęga po Kreuzbergu, gdzie nikogo nie dziwią wielkie plakaty działaczy palestyńskich, naklejone na balkonach nowoczesnych bloków. Mieszka tu prócz Niemców i Polaków wielu Turków, Kurdów, Palestyńczyków… Z tureckich knajpek miłe zapachy. Po drodze pokazówka berlińskich antyterrorystów – kilkunastoosobowa ich grupa zbiega po schodach do stacji metra z peemami w rękach. Pod ścianą dealer. Nie miał jak uciekać. Policjanci byli skuteczni, choć traktują to ledwie jako wprawkę przed bliskimi meczami Mundialu.
Lądujemy we włoskiej pizzerii, jej szef – znajomy „Lipy” – stawia wódkę z gruszek. Dłuuuugie rozmowy i powrót. Jutro musimy być przytomni.
* * *
W sobotę najpierw wykład o kolektywach pracowniczych i oszczędzaniu energii w rewolucyjnej Hiszpanii. Wiemy chyba więcej niż niemiecka część publiczności, ale posłuchać i tak warto. Chwila przerwy i czas na „Biedaszyby”. Zaczyna ojciec wprowadzeniem nt. historii Zagłębia Wałbrzyskiego od jego powstania do błyskawicznej likwidacji przez rząd Mazowieckiego, bez liczenia się ze społecznymi skutkami zalania kopalń.
Potem Janiszek demonstruje górniczy kilof – zwykłe narzędzie pracy biedaszybników. (Wszystko filmuje kamerą Romka Kazik Wojciechowski). Słuchacze są zaszokowani. Jakby cofnięto ich o 300 lat wstecz. Wałbrzyszanin tworzy swoisty show, śmieją się nawet tłumaczący jego słowa Anka i „Lipa”. Jedyne kłopoty to biedaszybnicza terminologia, ale i ten problem daje się obejść. Ważny jest sens, nie poszczególne nazwy.
Nikt nie wychodzi, ludzie czekają na film. Leader biedaszybników prezentuje znany już w Polsce dokument Tomasza Wiszniewskiego „Wszyscy jesteśmy z węgla”. Janiszek jest jego oficjalnym współtwórcą i… bohaterem. Lubelski (teraz stołeczny) dokumentalista trafił na Romka przypadkiem, ale efekty ich współpracy są całkiem profesjonalne. To chyba film przekonuje uczestników workshopu o prawdziwości opowieści ojca i Janiszka – pytaniom nie ma końca – bywają zaskakujące, odpowiedzi również. Najtrudniej wytłumaczyć gościom BUKO, iż ryzykując w „dziuplach” życie biedaszybnicy i tak nie są krezusami. Według publiczności powinni być bogaci – realnie zarabiają mniej, niż ktokolwiek legalnie pracujący. O takim bezrobociu Niemcom się chyba nie śniło. Ich gazety wprawdzie piszą o niezadowoleniu społecznym w Polsce, ale to co słyszą i widzieli podczas projekcji – przerosło zdolność rozumowej percepcji.
Oboje tłumacze po 2 godzinach pracy non-stop mają wyraźnie dosyć. Ale niemieccy widzowie – nie. Przerywamy właściwie na siłę, tłumacząc, że Ankę i Rafała czekają dziś kolejne imprezy, zaś my mamy ochotę coś zjeść. Z niektórymi wymieniamy adresy i biegiem na obiad. I tu – niemiła niespodzianka. Wczoraj zawartość kotłów była jadalna. Dzisiaj nie jest. Czerwony kolor bryi wskazuje, że wykonano ją z buraczków. Próbujemy konsumować. Ale nawet tolerancyjny żywieniowo, zwłaszcza w podróży, ojciec, po kilku łyżkach odstawia talerz. Krótka dyskusja niczego nie załatwia, ciasteczek też już nie ma, przyszliśmy zbyt późno.
Zaraz mają nam zwrócić za drogę. To poprawia humor. Ale na krótko. Kto i jak liczył te euro – nie wiem. Ale organizatorzy BUKO wzięli pod uwagę tylko cenę paliwa z Wałbrzycha do Berlina i z powrotem. Nasz dojazd z Lublina i Krzysztofa z Warszawy – „uszły uwadze”. I – jak zapewnia poczciwie wyglądający kasjer – nic się zrobić już nie da. Za późno.
Jesteśmy wściekli. Najbardziej Romek, bo przecież on wie, że Lewandowski wraca do stolicy pociągiem, a my z Wałbrzycha ruszymy dalej, na Lublin. Toteż wypłaca euro najpierw nam i Krzysztofowi, liczy resztę i okazuje się, że starczy na paliwo plus minus do granicy. „Polską” część trasy musi finansować sam, o ile mamy dojechać dokądkolwiek. Na zwiedzanie i jedzenie nadal nas nie stać. W Erfurcie rok wcześniej podobno bałagan był okropny, a organizatorzy mało odpowiedzialni, ale pieniądze wyliczono co do grosza.
Neoekonomista rusza na swój workshop, trochę go wspieramy, ale nadal myślimy o obiedzie. Idąc na górę, zobaczyłam 2 piętra niżej jakąś konferencję, chyba ważną, bo było wino, obficie zastawione stoły i stado poważnych ludzi w garniturach. Ryzyk fizyk. Kilka słów po niemiecku znam.
Kilka kursów z kanapkami i rogalikami i wszyscy mniej głodni. Tylko mnie jeden siwy Niemiec spytał, czy będę mówiła długo, czy krótko? Powiedziałam, że bardzo krótko, on się uśmiechnął i spokój. Tak, ojca i Romka w ICH strojach raczej by rozpoznano, jako uczestników „innej bajki”… Mnie się upiekło.
Narada bojowa i ruszamy zobaczyć Poczdam. Jakoś się udaje wyjechać z Berlina, choć gubimy źle oznakowaną trasę. Miasto Poczdam ohydne – socrealistyczna wielka płyta, przetykana (jak np. pocztą) budynkami z okresu hitlerowskiego. Ale kilka dawniejszych, zachowanych cudem uliczek, daje wyobrażenie jak tam było przed końcem II wojny. Całkiem, całkiem…
Park i pałac Cecilienhof – tu Wielka Trójka przesądziła losy Polski. Na chwilę stajemy się częścią wycieczki amerykańskich emerytów, potem nam się nudzi udawanie, łazimy po swoich ścieżkach. Janiszek pozuje do foty z gwiazdą Armii Czerwonej, wyrytą w 1945 na kulistym kamieniu „na wieki wieków”. Wątpliwa to ozdoba pałacowego parku, ale smaczek historyczny, owszem, jest. Ulewa (przez godzinę nie da się wyjść z auta) nie pozwala na zwiedzanie kompleksu Sanssouci, ani niczego innego. Wracamy do Berlina, na Kreuzberg.
Nocą „Lipa” wiezie nas do wielkiego kompleksu klubowo-rozrywkowego w byłych budynkach kolejowych. Tłum nieludzki, berlińska młodzież ma czas i pieniądze. Grają niezłe kapele ale po pierwsze jesteśmy zmęczeni, po drugie – my euro nie posiadamy. Bez biletów wracamy metrem na Kreuzberg. Tak późno kontrolerzy wolą nie pracować. Bywa niebezpiecznie.
Rano kłótnia – każdy chce obejrzeć co innego. Romek aqua-park, ojciec nowy dworzec, Kazik centra handlowe a ja Muzeum Pergamonu. Krążymy po centrum Berlina, ale koniec końców nie zwiedzamy niczego. Z zewnątrz oglądamy Muzeum Instrumentów, galerię rzeźby współczesnej (w remoncie), biurowce placu Poczdamskiego etc. Pogoda ohydna, wiatr i burzowe chmury. Zimno. Wracamy do auta i na A10. Potem bez przeszkód ku granicy.
Kolację, po polskiej już stronie, w Bolesławcu stawia Janiszek. Przed niedzielną północą docieramy do Wałbrzycha i można iść spać. W poniedziałek ojciec pokazuje mi „dziuple” na Sobięcinie – niewiele czynnych, większość już osiadła po deszczach i wiosennych roztopach. Biedaszybnicy wynieśli się w inne rejony miasta, tu zbyt często bywa Straż Miejska i policja. A wieczorem pociąg do Wrocławia i dalej na Lublin…
* * *
Jeśli wierzyć Romkowi i ojcu – organizacja BUKO, w porównaniu z Forum Społecznym w Erfurcie była wzorcowa. Imprezy nie pokrywały się prawie, skupiono je w jednym miejscu, punkty informacji przygotowały potrzebne materiały. Za to reklamę umieszczono tylko na terenie uniwersytetu, nigdzie na ulicach Berlina jej nie dostrzegliśmy. Jakby twórcom spotkań nie zależało na zbyt dużej ilości uczestników…
Pan Marek nie był tak straszny, jak w opowiadaniach Janiszka, choć jego roli w BUKO zbytnio nie pojmuję. „Lipa” pomógł, na ile mógł pomóc, Anka Wajda miała dla nas czas i uśmiech.
Krzysztof był mniej zadowolony z niemieckich uczestników swego workshopu, niż Roman i ojciec ze swojego spotkania. Ale to naturalne. Problem biedaszybów jest w RFN absolutnym novum. Zaś neoekonomia? Pewnie każdy wolnościowiec uważa, iż swoje na ten temat wie i ma prawo się wymądrzać. A że nie wie, to już rzecz inna.
Berlin, jak i Warszawa – dzięki skutkom wojny – miejscami urokliwy, kiedy indziej koszmarny. Dociągnięcie od wschodu zabudowy Unter den Linden do Brandenburger Tor jest totalną pomyłką architektów. Brama „zniknęła”, przestała być obiektem wyeksponowanym. Takich pomyłek jest więcej. Ale zdarzają się cudeńka – nowy parlament, wspomniany dworzec kolei, siedziba CDU…
Granica między Wschodnim a Zachodnim Berlinem z wolna się zaciera. Choć brudniej jest w „wolnej” niegdyś części, wielonarodowościowej i wielokulturowej. Polaków w stolicy Niemiec sporawo. Dzięki zniesieniu granicy blisko mają teraz nad Sprewę poznaniacy, a zwłaszcza mieszkańcy Szczecina. Można przyjechać, zrobić zakupy, posłuchać koncertu i wrócić do Polski. Można też legalnie mieszkać, starać się o pracę. Imprezy w rodzaju BUKO służą zbliżeniu. Ich skutki są powolne, acz chyba już zauważalne. Byle jeszcze solidni podobno Niemcy dogrywali z gośćmi szczegóły ich pobytu…
</służb> Agnieszka Katarzyna Przychodzka