Bunt miast #38 (1/2013)
„Prawo do miasta jest czymś o wiele szerszym niż prawo dostępu jednostki lub grupy do zasobów, które zawiera miasto – jest prawem do zmiany: wynajdywania miasta na nowo takim, jakim go pragniemy” – napisał David Harvey w swej głośnej, długo oczekiwanej książce Bunt miast (*). Na polskim rynku wydawniczym pojawiła się ona 5. czerwca ub. r., w przededniu Mistrzostw Europy w Piłce Nożnej EURO 2012, stając się pretekstem do refleksji, do kogo właściwie należą współczesne miasta.
„Wolność do tworzenia i przekształcania miast jest (…) jednym z najcenniejszych i jednocześnie najbardziej lekceważonych praw człowieka” – taką, bodajże najogólniejszą konkluzję, wysnuwa autor tej publikacji (tyt. org. Rebel Cities, 2012) – słynny, amerykański uczony (ur. 1935), profesor antropologii w City University of New York (CUNY), teoretyk społeczny oraz jeden z najwybitniejszych współczesnych geografów, zastanawiając się, czy można przekształcić współczesne miasta w bardziej sprawiedliwy sposób. Jak wspomina, w połowie lat 70. ub. wieku natrafił na plakat autorstwa Ecologist, radykalnego ruchu, działającego na rzecz propagowania ekologicznego stylu miejskiego. Ukazywał on alternatywną, „ludyczną” wizję starego Paryża pełnego zieleni, skwerów dla dorosłych i dzieci oraz małych sklepików, warsztatów i kawiarni, które przywrócono do życia dzięki aktywności lokalnej. Ten idylliczny obraz skontrastował z obliczem nowego Paryża, w którym wystrzeliły giganty wokół Place d’Italie, bezduszne bloki komunalne HLM (habitation à loyer modéré) zdominowały przedmieścia oraz XIII Dzielnicę, wzdłuż Lewego Brzegu zaprojektowano trasę szybkiego ruchu, a stare warsztaty rzemieślnicze z Le Marais, budynki Belville i architektura placu Wogezów uległa rozpadowi. „Kontrast między tą wizją, a wyłaniającym się wówczas nowym Paryżem, dążącym do wchłonięcia starego, był porażający” – napisał Harvey. Zupełnie jak ze znalezionego rysunku Batelliera, który przedstawiał „kombajn”, miażdżący i pożerający wszystkie, stare dzielnice Paryża, aby „pozostawić za sobą jedynie równe rzędy wysokich bloków”. Co zatem zrobić, by współczesne miasta jak najlepiej zaspokajały nasze potrzeby, tj. prawo do godnego zamieszkania, do życia w przyjaznej przestrzeni, do współdecydowania o polityce miejskiej oraz zmieniania siebie (jako jednostki i jako społeczeństwa) poprzez przekształcanie miasta? – zastanawia się Harvey.
W tym miejscu wypada wspomnieć, że autor książki Bunt miast – „ikona” współczesnej humanistyki – nie jest w Polsce całkiem nieznany. W 2008 r. ukazał się jego szkic Neoliberalizm – kronika katastrofy (wyd. Książka i Prasa (KiP), Warszawa) i jego popularny charakter zachował również w Buncie miast. Prezentując dwa postulaty ruchów miejskich: prawa do miasta oraz miejskiej rewolucji, David Harvey wysuwa kluczową tezę, wedle której ten drugi jest konsekwencją pierwszego, a we wstępie kreśli wizję, zarysowaną w Prawie do miasta (1967), autorstwa bliskiego mu Henri Levebvre’a. Zastanawiając się, czym ono jest, w kolejnych rozdziałach części pierwszej, zatytułowanej Miejska rewolucja, Harvey przygląda się korzeniom miejskich kryzysów kapitalistycznych, a uwzględniwszy bliską perspektywę marksistowską, proponuje krótki kurs ekonomii, której podlegają metropolie, śledzi akumulację kapitału przez urbanizację oraz zastanawia się, czym jest „kapitał fikcyjny”. W drugiej, znacznie krótszej części Bunt miast, Harvey, który ponownie czyta Kapitał Marksa, rozważa, na ile jest możliwe odzyskanie miasta dla walki antykapitalistycznej, jak również ukazuje nowe, lewicowe spojrzenie na ten problem. Radykalizm autora książki, który sięga w niej po pełną emocji, miejscami patetyczną, a przez co – drażniącą niektórych czytelników narrację – nie jest radykalizmem czysto akademickim. Bardzo trudną analizę marksistowską, od której większość dzisiejszych publicystów ucieka, stosuje w odniesieniu do współczesnej rzeczywistości. Autor wychodzi od koncentracji kapitału, który w dzisiejszym mieście nieustannie przemieszcza się, ale też pisze o wywłaszczeniach jego mieszkańców oraz o rentach monopolowych. Tytułowe „prawo do miasta” postrzega jako żądanie klasowe. Zastanawiając się, w jaki sposób można je zorganizować oraz przeprowadzić w nim rewolucję, pokrótce przedstawia swe alternatywy, pisane „na gorąco”, jakby z „frontu walki”. Wreszcie, w dwóch końcowych szkicach, będących bezkompromisową krytyką globalnego kapitału, ukazuje swe subiektywne spojrzenie na zamieszki w Londynie z 2011 r. oraz działalność nowojorskich „okupantów”, którzy zbuntowali się przeciwko Partii Wall Street.
Omawiane Prawo do miasta Henri Lefebvre napisał w 1967 r., by przyjrzeć się kryzysowi, który dotknął Paryż w pocz. lat. 60. oraz wypracować alternatywy życia w wielkim mieście. Zafascynowany wcześniej sytuacjonistami, którzy wysunęli ideę doświadczania dryfu na ulicach metropolii, wystawionej na działanie „spektaklu”, swą rewolucyjną pracę wydał przed – jak sam napisał – „wybuchem” (irruption) wydarzeń Maja 1968 r. Zdaniem Levebvre’a, wedle którego „rewolucja naszych czasów będzie miejska – albo żadna”, miasto odpowiadające naszym potrzebom musimy sobie „stworzyć sami”. „Miasto może być martwe”, ale „Niech żyje miasto!” – zdaje się twierdzić. Jednak jak podkreśla Harvey, w poszukiwaniu korzeni idei „prawa do miasta”, należy odwoływać się nie tylko do dorobku intelektualnego Levebvre’a: znacznie ważniejsze było to, co stało się na ulicach miast. Choćby – w Brazylii, gdzie w latach 90. XX w. do konstytucji wprowadzono zapisy, gwarantujące prawo do miasta. Oczywiście, obok władz, wkład swój miały tu również lokatorskie ruchy miejskie. Ponadto, odpowiedzią na brutalną ekspansję międzynarodowego, neoliberalnego kapitalizmu stał się „budżet partycypacyjny”, przygotowywany przez zwykłych mieszkańców. Model ten rozwinięto w Porto Allegre w Brazylii – miejscu kluczowym dla Światowego Forum Ekonomicznego. Inspirując się nim bezpośrednio, w czerwcu 2007 r., na Forum Społecznym Stanów Zjednoczonych w Atlancie zebrały się różnej maści ruchy społeczne, decydując się na utworzenie Right to the City Alliance, z oddziałami w Nowym Jorku i Los Angeles. Po latach walk o swe postulaty (tj. walka z bezdomnością, gentryfikacją, wysiedleniami, kryminalizacją biedy i inności) miejscy aktywiści postanowili działać razem. Uznali, że w ten sposób szybciej doprowadzą do zmian, a wspólna walka scali ich partykularne interesy. Zaczęli oni domagać się realizacji polityki miejskiej, odpowiadającej ich potrzebom. Right to the City Alliance skupił więc lokatorów o niskich dochodach z dyskryminowanych mniejszości etnicznych, bezdomnych domagających się prawa do mieszkania i podstawowych usług, a także kolorową młodzież z grup LGBTQ, poszukującej bezpiecznych przestrzeni publicznych. Ta koalicja ruchów społecznych poszukiwała nie tylko nowej, szerszej definicji ogólnodostępnej, pro-demokratycznej przestrzeni, ale również uspołecznionego miejsca do działania politycznego. Jak przekonuje Harvey, idea nie wyrosła „z intelektualnych fascynacji, czy kaprysów”: wielu miejskich aktywistów nazwiska Lefebvre’a nawet nie znało, a bezpośrednim impulsem do działania stała się uliczna walka ludzi uciśnionych. Poruszyło ich „wołanie o pomoc i środki utrzymania”. Dziś, o działalności niezwykle zróżnicowanych ruchów „prawa do miasta”, możemy mówić na całym świecie.
Tradycyjne miasto zabił nieokiełznany rozwój kapitalizmu. Stało się ono „ofiarą” „niemożliwej do zaspokojenia” akumulacji kapitału. Nie licząc się ze społecznymi konsekwencjami, dąży on tu do nieskończonego, niekontrolowanego wzrostu. W wielu częściach świata zatarł się podział na to, co miejskie (urban) oraz wiejskie (rural), dlatego wedle Harveya „domaganie się prawa do miasta” jest domaganiem się czegoś, co już nie istnieje”. Poza tym – argumentuje – wszystko zależy od tego, kto to robi. Obok imigrantów oraz bezdomnych prawo do niego mają też finansiści oraz developerzy, zatem już sama jego definicja stanowi przedmiot walki. W zainspirowanej pracami sytuacjonistów rozprawie La Proclammation de la Commune (1965) Lefebvre zauważył, że ruchy rewolucyjne często posiadają miejski charakter, jednak odwołując się do „klasy robotniczej” jako „podmiotu zmiany rewolucyjnej” założył, iż tworzą go nie tylko „robotnicy fabryczni”, ale – szerzej – robotnicy, w swej masie – podzieleni, mający różne cele i potrzeby, będący nader „płynną” grupą. Jego rozważania zyskały na aktualności zwłaszcza dziś, gdy w wielu krajach tradycyjne fabryki zniknęły lub zmalała ich ilość, co zdziesiątkowało wielkoprzemysłową klasę robotniczą. Pracę, polegającą na podtrzymywaniu życia miejskiego, wykonują nie ubezpieczeni, zazwyczaj źle wynagradzani, zorganizowani pracownicy tymczasowi, a tradycyjny proletariat zastąpił tzw. „prekariat”. Dlatego tradycyjna lewica ma problemy z uchwyceniem potencjału miejskich ruchów społecznych. Są one lekceważone za „reformistyczne próby radzenia sobie ze specyficznymi (bardziej niż systemowymi) kwestiami”, zatem – w powszechnym przekonaniu – nie są ani rewolucyjnym, ani autentycznym ruchem klasowym. Jeśli zatem „prekariat” miałby stanowić jakąkolwiek siłę rewolucyjną, to należałoby się nim zająć oraz zastanowić, jak mógłby się on samoorganizować – postuluje Harvey. Levebvre zasugerował, iż naszym, politycznym zadaniem jest tworzenie zupełnie innego miasta, istniejącego poza szaleństwem globalnego kapitału. Harvey – traktuje to miasto jako „inkubator” rewolucyjnych pomysłów, dlatego celem prężnego ruchu antykapitalistycznego powinno stać się przekształcenie w nim codziennego życia. „Musimy zrozumieć, że ci, którzy budują i podtrzymują życie miejskie, mają pierwszeństwo w ubieganiu się o to, co sami wyprodukowali oraz, iż jednym z ich roszczeń jest możliwość urządzenia miasta bardziej według własnych pragnień. Dopiero wówczas będziemy mieli do czynienia z polityką tego, co miejskie, która ma sens” – napisał Harvey. Podążając za Levebvrem wyznaje on teorię ruchu rewolucyjnego, współtworzonego przez różnorodne, funkcjonujące poza hegemonią systemu, heterotopiczne grupy, które w momencie wybuchu (irruption) miałyby się zebrać, aby choć przez chwilę poczuć „możliwości kolektywnego działania i stworzenia czegoś nowego”. Można się było o tym przekonać, przyglądając się np. niedawnym wystąpieniom na centralnych placach Kairu, Madrytu, Aten, Barcelony oraz w Zucotti Park w Nowym Jorku.
Harvey przekonuje, że decydującą rolę w absorpcji oraz reprodukcji kapitału odegrały procesy urbanizacyjne. Polityka kapitalizmu polega na nieustannym osiąganiu zysków oraz szukaniu nowych terenów pod zyskowną produkcję, a jeśli na rynku nie ma już wystarczającej siły nabywczej – na poszukiwaniu rynków poprzez rozwijanie handlu zagranicznego i promocji nowych produktów, stylów życia oraz instrumentów kredytowych. Jeśli któryś z warunków nie zostaje spełniony, akumulacja kapitału zostaje wstrzymana, a kapitaliści stają w obliczu kryzysu. Kryzys z czasów Drugiego Cesarstwa, który dotknął Paryż w 1848 r., polegał na jednoczesnym niewykorzystaniu nadwyżki siły roboczej oraz nadwyżek kapitału. Aby poradzić sobie z ich wchłonięciem, cesarz Napoleon III Bonaparte ogłosił plan modernizacji Francji oraz jej kolonii. Po spacyfikowaniu opozycji politycznej, w 1853 r. sprowadził do Paryża urbanistę, barona Georgesa Eugène Haussmanna (1809-91), który miał pokierować jego przebudową oraz pracami publicznymi. Odtąd stał się on „miastem świateł”, wielkim centrum turystyki, rozrywki i nienasyconej konsumpcji. Haussmann zniszczył stare, zubożałe dzielnice Paryża, a w imię jego „rozwoju” i „renowacji” usunął z centrum klasę robotniczą oraz inne „niezdyscyplinowane, niebezpieczne elementy”. Chcąc sprawować nad ludnością kontrolę, władze polityczne odpowiednio zreorganizowały infrastrukturę miejską, a Haussmannowskie „wielkie bulwary” od początku były pomyślane, by posłużyć do militarnego podporządkowania zbuntowanych obywateli. Gdy jednak w 1868 r. system ekonomiczny i kredytowy, na którym była oparta prosperity stolicy Francji, załamał się, zrodziła się Komuna Paryska (1871) – „jeden z najwspanialszych, rewolucyjnych epizodów w kapitalistycznej historii miast”. Powstała ona z pragnienia odzyskania miasta przez tych, którzy zostali z niego wywłaszczeni przez modernizację Haussmanna. Powstańcy podjęli próbę powrotu do centrum Paryża. Kryzys finansowy przyniosła też rewolta 1968 r. Najnowsza ekspansja miast przyniosła radykalną zmianę stylu życia, zarezerwowaną jedynie dla osób dysponujących pieniędzmi. Z przejętych przez rynek nieruchomości, których ceny niebotycznie wzrosły, zostali wywłaszczeni pierwotni lokatorzy, których nie stać było na płacenie nowego czynszu. W metropoliach całego świata rozmnożyły się centra handlowe, multipleksy, hipermarkety, bary fast food, butiki oraz ufortyfikowane osiedla strzeżone. Przestrzeń publiczna została sprywatyzowana oraz poddana nadzorowi kamer, a cały ten proces, polegający na wykluczeniu z życia miejskiego tych, którzy nie dysponują dostatecznym kapitałem, Sharon Zukin określiła jako „pacyfikację przy użyciu cappuccino”. Procesy urbanizacyjne, pociągające za sobą pozbawienie wywłaszczonych mas jakiegokolwiek prawa do miasta, zyskały charakter globalny. Te, w których mieszkamy – coraz silniej „podzielone”, „pokawałkowane” miejsca nierównej dystrybucji bogactwa – stały się zarzewiem potencjalnych konfliktów. Analizując proces tworzenia miejskich dóbr wspólnych David Harvey zauważa, iż związane z nimi kwestie „są pełne sprzeczności” oraz „zawsze wywołują spory, za którymi kryje się konflikt interesów społecznych i politycznych”. Przyglądając się uwspólnianiu przestrzeni publicznej, podkreśla on, że zawsze była ona przedmiotem grodzenia, zawłaszczania i kontroli. Cały czas toczy się też walka o to, kto i w czyim interesie ma regulować dostęp do dóbr publicznych. Dlatego na placu Syntagma w Atenach, placu Tahir w Kairze oraz Plaça de Catalunya w Barcelonie zgromadzili się ludzie, by wyrazić swe poglądy i żądania polityczne. Współczesne ruchy społeczne, które podjęły próbę przedefiniowania charakteru miast od Bangkoku, po Meksyk i Chile, wpisały się w ciąg działań, zarówno paryskich Komunardów, jak i uczestników rewolty z 1968 roku.
W drugiej, znacznie gorszej części swej książki, Harley pobieżnie kreśli długą historię miejskich walk klasowych, od ruchów rewolucyjnych w Paryżu z 1789, 1830 i z 1848 r., poprzez Komunę Paryską, po współczesne ruchy młodzieżowe, zainicjowane w Kairze, Madrycie, Santiago, czy w Nowym Jorku (Occupy Wall Street). Czy przestrzeń miejska może sprzyjać działaniom politycznym, tj. rebeliom i powstaniom? – Oczywiście tak, dlatego np. ruchy opozycyjne z Ramallach na Zachodnim Brzegu oraz w Fallujah (Faludży) w Iraku zostały krwawo stłumione. Kluczowe pytanie, które zadaje sobie Harvey, brzmi: „Czy walki o miasto i w jego obrębie powinny być postrzegane jako perspektywy dla polityki antykapitalistycznej?” – Jego zdaniem walkę klas należy prowadzić równolegle z walką o prawa obywatelskie w miejscu zamieszkania pracowników, ponieważ wyzysk nie ogranicza się jedynie do fabryk i zakładów, a dotyczy też rynku nieruchomości. Codziennemu życiu wielu ludzi towarzyszą cyniczne spekulacje finansowe, manipulacje pieniędzmi, kredytami i zyskami, przejmowanie rent oraz wywłaszczenia. Dotykają ich też praktyki zachłannych finansistów i bankierów. Poza tym w produkcję urbanizacji zaangażowanych jest tysiące robotników a ich praca wytwarza wartość i wartość dodatkową. Przynosi je choćby wydobycie rudy żelaza, która służy do produkcji stali, niezbędnej do budowy domów. „Dlatego zatem skupić się raczej na mieście niż na fabryce jako pierwotnym miejscu wytwarzania wartości dodatkowej?” – pyta Harvey. Podczas Komuny Paryskiej ważną rolę odegrali budowniczowie i murarze, sprowadzeni przez Haussmanna do Paryża, a we wczesnych latach 70. ruch związków zawodowych Green Ban z Nowej Południowej Walii odrzucał projekty, które uważał za mało ekologiczne. Tysiące zorganizowanych robotników, którzy codziennie przywożą dostawy do Nowego Jorku, zyskałoby „moc wstrzymania metabolizmu miasta” – dowodzi Harvey, powołując się na strajk transportowców w Paryżu z lat 30. XX wieku. Główne linie zaopatrzenia boliwijskiego La Paz odcięła ludność El Alto, zmuszając burżuazję do rezygnacji z konsumpcjonizmu. Organizowanie sąsiedztwa okazało się równie istotne, co organizowanie się w miejscu pracy również podczas okupacji fabryk w Argentynie w wyniku kryzysu z 2001 r., kiedy to kooperatywnie zarządzane zakłady pracy zamieniono w służące miejscowej wspólnocie centra edukacyjno-kulturalne. Autor Buntu miast wyciąga więc wniosek, że walki pracownicze – od strajków po okupację fabryk – mają większe szanse powodzenia, gdy mogą liczyć na wsparcie lokalnych wspólnot sąsiedzkich, dlatego we współczesnym, zatomizowanym środowisku miejskim warto je budować.
Na kluczowe pytanie, „Jak organizować miasto?”, Harvey nie potrafi odpowiedzieć jednoznacznie, gdyż to po prostu niemożliwe. Podaje jedynie parę przykładów. Szczególnie dużo miejsca poświęca ludowemu, boliwijskiemu miastu El Alto na płaskowyżu Altiplano ponad stolicą kraju, La Paz, z którego wyrosły zbuntowane ruchy, zdolne do zmuszenia do dymisji neoliberalnego prezydenta, Sáncheza de Lozadę (2003) oraz jego następcę, Carlosa Mesę (2005). El Alto – słynny ośrodek górnictwa cyny o bogatych, rewolucyjnych tradycjach zamieszkali głównie chłopi – byli górnicy, zwolnieni ze sprywatyzowanych i zamkniętych w latach 80. XX w. kopalń, którzy czerpali z wzorów organizacyjnych anarchosyndykalistów i trockistów. Przeciwstawienie się przez masy rabunkowi przez państwo, rządzone przez tradycyjną elitę wespół z międzynarodowym kapitałem, cennych zasobów naturalnych splotło się z długotrwałą walką o wyzwolenie rdzennej, przeważnie chłopskiej ludności spod jarzma rasistowskich, rządowych represji, co doprowadziło do wybuchu powstania (2005). Gdy państwo boliwijskie wycofało się z pełnienia swych funkcji publicznych, jego obywatele, wykorzystując doświadczenia organizacyjne przesiedlonych górników, zorganizowali się, stawiając na uspołeczniony system produkcji. Charakterystyczną tożsamość El Alto utworzyli różni „aktorzy”, zarówno na poziomie całego miasta, jak i poszczególnych dzielnic. Mieszkańcy zawiązali szereg drobnych, lokalnie zakorzenionych związków zawodowych oraz Stowarzyszeń Sąsiedzkich, zajmujących się nie tylko dostarczaniem dóbr lokalnych, ale również pomocą dla potrzebujących oraz mediacją podczas konfliktów. Odrzucając pracę w jednym miejscu, mieszkańcy El Alto postawili na chałupniczy system produkcji oraz płynność sojuszy i stowarzyszeń, związanych z konkretnymi ulicami i miejscami zamieszkania. Wybrali budowę bardziej horyzontalnych, branżowych organizacji różnych grup ludności, tj. sprzedawców ulicznych, czy transportowców, którzy szybko mogą mobilizować swe siły. Nowe rodzaje struktur związkowych, w szczególności – te związane z rolnictwem, jakie pojawiły się w El Alto – utworzono w oparciu o lokalną solidarność mieszkańców poszczególnych ulic, wiosek, czy regionów, w których żyli i uprawiali ziemię. Dlatego też związki zawodowe dobrze wpisały się w nieformalną gospodarkę miasta, tworząc istotną część organizacji obywatelskiej, działającej równolegle do struktur państwa. Obywateli miasta integrują również lokalne wydarzenia kulturalne, tj. fiesty i święta religijne, a także dzielnicowe zgromadzenia ludowe. Oddolne modele współpracy nauczyły innego spojrzenia na miejskość. Mobilizacja wspólnych sił, sięgnięcie po doświadczenia niezhierarchizowanego ruchu związkowego, federacji sąsiedzkich oraz innych organizacji obywatelskich – „wszystko to dostarczyło modeli myślenia o tym, co można świadomie uczynić w celu odzyskania miasta dla walki antykapitalistycznej.” Zmiana mentalności mieszkańców El Alto sprawiła, że wbrew powszechnej logice liberalnego kapitalizmu możliwa okazała się budowa miasta przyjaznego mieszkańcom, które w 2003 i 2005 roku nazwano „miastem zbuntowanym”.
W swej narracji na temat odzyskiwania miasta Harvey wyraża różne opinie, nie oceniając ich. Jego książce, cennej propozycji intelektualnej, w której przedstawił on solidną, nader trafną krytykę systemu kapitalistycznego, można jednak zarzucić brak programu pozytywnego oraz alternatyw, w jaki sposób mamy zmieniać miasto. Autor nie poświęcił też uwagi specyfice współczesnych ruchów społecznych, które walczą przeciwko odbieraniu miast ludziom. Finalne rozdziały, gdzie czytelnik chciałby odnaleźć gotową receptę, typu „How to do?” – całkiem rozczarowują, a pisząc je Harvey najwyraźniej „poddał się”. Ale co to oznacza dla nas, w Polsce, skoro nie mówi on nic o tym, z kim mamy walczyć oraz do czego dojść? Z władzami? Kapitałem? Nie wiadomo też, jak ta walka miałaby wyglądać i w jaki sposób zintegrować wszystkie ruchy społeczne. Dlaczego autor nic nie napisał o polskich ruchach miejskich? – zastanawiali się uczestnicy debaty publicznej, towarzyszącej polskiej premierze książki, która 5. czerwca ub. r., zaledwie miesiąc po premierze światowej, odbyła się w warszawskim Teatrze Dramatycznym. Jak podkreśliła Bogna Świątkowska z Fundacji Bęc Zmiana, wydawcy publikacji, miejsce to zostało wybrane nie przypadkowo. Pałac Kultury i Nauki, mieszczący Teatr, został odcięty od miasta „Strefą Kibica”, która przypominała „czerwoną strefę” podwyższonego ryzyka, odseparowaną przez barierki, bramki, ochraniarzy oraz system kontroli. Uczestnicy dyskusji: Artur Celiński (Res Publica Nowa), Joanna Erbel (Krytyka Polityczna, Instytut Socjologii UW), Krystian Szadkowski (Praktyka Teoretyczna), a także prowadzący ją Jacek Żakowski (Polityka) zgodzili się, że Harvey nie wspomniał o polskich ruchach miejskich zapewne ze względu na ich słabość. W Polsce, w której tematyka miejska została wyparta z debaty publicznej, brakuje też refleksji, jak nam się żyje, jakie miasto jest dla nas dobre. To, iż takie „zbiorowe marzenie o dobrym mieście” nie odbywa się – to wedle Żakowskiego główny problem. Artur Celiński nazwał zmagania polskich ruchów miejskich „walką straceńca”, „walką z wiatrakami”, gdyż podczas niej kto inny decyduje i „rozdaje karty”. Realizacja demokracji niepokoi. Na Kongres Ruchów Miejskich, który odbył się w Poznaniu (,8-19.06.2011), zjechali przedstawiciele 20 miast, którzy sformułowali 9 postulatów zaadresowanych do władz, lecz możliwość uczestnictwa w zarządzaniu miastem okazała się pozorna. Polscy burmistrzowie zdają się szybko przejmować język partycypacji i mówić: „Wybrano nas, lecz musimy podejmować decyzje wraz z obywatelami”, jednak w rozmowie o mieście nie traktują ich partnersko. Dysputanci zwrócili też uwagę, że choć w Polsce tyle ostatnio mówi się o partycypacji, brak dobrej ustawy partycypacyjnej. Nie wiadomo, co też u nas oznacza owo „prawo do miasta”. Kto miałaby być adresatem postulatów ruchów miejskich? – Władze, a może kapitał? Czy miałyby one ustalać reguły dla inwestorów, modyfikować rzeczywistość społeczną oraz stawać w wyborach politycznych, jak np. My – Poznaniacy? W jaki sposób budować sojusze pomiędzy różnymi „aktorami” życia miejskiego, np. między osobami zamieszkującymi mieszkania komunalne oraz tymi, które żyją na kredyt – to pytania zadane podczas spotkania. Joanna Erbel stwierdziła, iż praca Harveya, ma się „nijak” do sytuacji w Polsce, a ukazanych przezeń ruchów miejskich, które np. dążą do przejęcia kapitału, nie mieliśmy jeszcze szansy poznać. Jednak z jej tezą, jakoby analizy autora książki nas nie dotyczyły – nie zgodzili się pozostali dysputanci. Władz lokalnych nie należy lekceważyć. To, że np. Hanna Gronkiewicz-Waltz nie sformułowała spójnej wypowiedzi co polityki społecznej – nie znaczy, że jej władza jest słaba. Jak trafnie zauważył Jacek Żakowski, baron Haussmann, który nadał Paryżowi nowe oblicze, trochę przypomina warszawskiego burmistrza Śródmieścia, Wojciecha Bartelskiego, który przy okazji likwidacji Baru Prasowego walczył o to, by w Warszawie było „elegancko, a nie przaśnie”! Paradoksalnie, poczynania Hausmana, który przydał stolicy Francji splendoru i blasku, początkowo przyjęto z zachwytem, gdyż miasto zaczęło błyskawicznie się zmieniać. Trochę jak w Warszawie podczas EURO 2012: gdy organizacja mistrzostw pochłonęła ogromne koszta, zabrakło dyskusji. O imprezie tej pisano w samych superlatywach. Jej krytycy, którzy ośmielili spytać się o wydanie pieniędzy publicznych, jakie można by spożytkować choćby na budowę przedszkoli i żłobków – zostali potraktowani jak nudni malkontenci, psujący nastrój zbiorowej fiesty. Społeczeństwo polskie w większości zaakceptowało EURO 2012, co na dłuższą metę może okazać się zgubne.
Zdaniem badaczek z Think Tanku Feministycznego [www.ekologiasztuka.pl] „Strefy Kibica”, wydzielone w miastach goszczących mistrzostwa, „przeorały” je niczym sieć fortyfikacji, niszcząc poczucie wspólnoty. Wedle Krystiana Szadkowskiego fala wywłaszczeń, porównywalna z tą, którą opisał Harvey, dopiero może nas czekać. Przygotowania do EURO 2012 przyniosły ogromne zadłużenie miast, które w dobie globalnego kryzysu ekonomicznego reprywatyzują mienie publiczne, likwidują placówki edukacyjne, domy opieki społecznej, podnoszą ceny biletów komunikacyjnych, czy mediów. Dlatego sprzeciw wobec organizacji mistrzostw z podatków wszystkich obywateli powinien stać się powszechną powinnością. Zadłużenie na potęgę polskich miast przyczyniło się do aktywizacji ich mieszkańców, jacy np. odwołali burmistrza Ostródy. Jednak nie stoją w centrum uwagi intelektualistów, zatem według Szadkowskiego konieczne jest wnikanie w najmniejsze „szczeliny niezgody”. Nie wiemy, ile jest takich walczących grup oraz jak do nich dotrzeć, dlatego to ogromne wyzwanie dla ruchów miejskich. Powinny one wspierać opór wszystkich, zagrożonych społeczności, tj. eksmitowanych, bezdomnych, obrońców squattów i przestrzeni alternatywnych, czy rodziców dzieci, w których szkołach prywatyzuje się stołówki. Zdaniem obecnego na sali przedstawiciela Inicjatywy Mieszkańców / Warszawy Społecznej – organizacji, która wspierała kucharki z likwidowanych stołówek szkolnych, zachęcając je do założenia własnego związku zawodowego, winniśmy skupić się na antagonizmach społecznych, które w Polsce są bardzo silne oraz walczyć z tymi, co mają te same interesy i żyją w podobnych warunkach. „Ruchy miejskie nie mogą powstawać w kawiarniach” (sic!) – skonkludował. Może te, krajowe, są tak słabe, gdyż nie stoją w centrum walki klasowej? – zastanawiano się na spotkaniu. Jak bowiem zauważył Jacek Żakowski, „wizja bezklasowości zabiła w Polsce dynamikę walki”. Należałoby też uwspólnić przestrzeń publiczną poprzez kolektywne podejmowanie decyzji i to jest właśnie projekt pozytywny dla polskich ruchów miejskich, który wypływa z lektury Buntu miast. Choć w Polsce zabrakło „przełomu” oraz wspólnego spotkania wszystkich, którzy mają coś do wywalczenia, być może książka Harveya jest sygnałem wzywającym do „oburzenia się”? 10. czerwca ub. r. Federacja Anarchistyczna zorganizowała w Poznaniu demonstrację pod hasłem Chleba zamiast igrzysk!, jednak prawdziwy „bunt miast” dopiero nas czeka.
Agnieszka Maria Wasieczko
Przypis:
(*) Książkę Bunt Miast Davida Harveya zrecenzowałam również dla miesięcznika Architektura – Murator, nr 9/2012, s. 24 oraz portalu www.obieg.pl
David Harvey – Bunt Miast. Prawo do miasta i miejska rewolucja, tłum. Praktyka Teoretyczna, redakcja: Krystian Szadkowski, wyd. Fundacja Bęc Zmiana, Warszawa 2012