Czarny Wrzesień #24 (1/2007)
Z byłego „Ogrodu/Ogrodu-2” jest nas trzech: „Floyd” Piekarski, „Tytus” Muszyński i ja. Właściwie czterech. Tego czwartego właśnie chowamy…
Longin zjawił się w Lublinie podczas egzaminów na studia w roku 1975. Od października KUL usiłował uczynić z nas polonistów; mało skutecznie – bo Szparaga więcej czasu poświęcał wówczas szachom, a mnie wypadło niemal codziennie kursować wahadłowo na trasie Lublin – Warszawa. Longin nie dał się jednak wyrzucić z I roku, nadrobił zaległości i koniec końców jakoś filologiem polskim został.
Mnie wybitnie „zabijanie” literatury znudziło, choć wykładowcy byli przedni a o marksizmie mówiono raczej mało lub wcale. Zdałem na filozofię UMCS i tak już zostało.
Właściwie dopiero wówczas się zaprzyjaźniliśmy.
Na przełomie lata i jesieni ’76 pierwsza ekipa „Ogrodu” wyczerpała możliwości wspólnej pracy. Spotkania z publicznością dryfowały ku politycznemu kabaretowi, co najpierw odstraszyło Michała Sokołowskiego, najdojrzalszego początkowo twórcę ekipy, potem Jędrka Połoninę, który podleczywszy gruźlicę wrócił w Bieszczady. Inny Jędrek – Rzymowski – wycofał swoją ekipę jazzową ze współpracy z nami. Po WAKSIE-76 w Tykocinie grupa w ówczesnym kształcie parła prosto donikąd.
Zastanawialiśmy się z Mariuszem Maliszewskim i Markiem Pietrzelą, co dalej, ale odpowiedzi nie było. Koleżeńskie zobowiązania nakazywały jeszcze jedną imprezę – w Białymstoku. Skończyło się na super-skandalu, bo do publicznego palenia polskich flag młódź akademicka w Polsce jeszcze nie przywykła, zaś nowa wersja konstytucji PRL denerwowała poza nami tak naprawdę niewielu ludzi (wbrew późniejszym legendom znacznie bardziej odważnych DZIŚ, niźli WÓWCZAS, tzw. KOR-owców). Longin po raz pierwszy bronił w Białymstoku barw ekipy; z konieczności, bo jechać zwyczajnie nie było komu. Na fortepianie, z nieodłącznym papierosem, żarzącym się za uchem grał Andreas von Zegzdryn (muzyk Rzymowskiego). Resztę czynili: Wanda Wróbel z Akademickiego Teatru „SCENA 6”, „Boogie” Muła, niżej podpisany i Szparaga, którego wrzaski oburzonych młodych komunistów absolutnie nie wzruszyły. Longin zaproponował im do konsumpcji kromki pomalowanego olejną farbą chleba, co towarzysze uznali za kolejną prowokację, Szparaga zaś za dowód przyjaźni i „zjednoczenia” z „myślącymi inaczej”.
W grudniu ’76 w Łodzi debiutował „Ogród-2”, BEZ Maliszewskiego, za to z Longinem, który niemal do końca pracy grupy był jej głównym teoretykiem i łagodził wewnętrzne spory kolegów. Imprezy obgadywaliśmy odtąd głównie przy ul. Chodkiewicza na Sławinku, gdzie Szparaga i „Tytus” mieszkali wspólnie na stancji. Ekipę uważano z KUL-owską (Longin, „Tytus” i Sewer Goszczyński studiowali przy al. Racławickich 14). UMCS-owscy renegaci to Pietrzela (czyli „Wampirek”), „Floyd” Piekarski i ja.
Jako jedyny spośród nas Szparaga zwracał uwagę nie na epatowanie „nowym”, a osadzeniu w tradycji polskiej kultury. KAŻDEJ, poza komunistyczną. Z czasem przyznaliśmy mu rację. Był „dobrym duchem” „Ogrodu-2” i kimś, kto nie bał się etycznej strony odpowiedzialności twórców przed swymi odbiorcami. Właściwie JEDYNYM, który planując imprezę brał ów czynnik pod uwagę. Na przeciwległym biegunie stał Pietrzela. Wygrywał zazwyczaj Longin, bo do naszych zakutych łbów doszło już, iż pracujemy dla ludzi, nie własnej mniemanej chwały (co było zakałą pierwszej ekipy „Ogrodu”). Szparadze zawdzięczaliśmy zainteresowanie prof. K. Dąbrowskim i Polskim Towarzystwem Higieny Psychicznej. Moje ówczesne przyjaźnie z Włodkiem Świątkiem, Waldkiem Dziaczkowskim i Tadkiem Kobierzyckim kierunek ten ugruntowały.
Kiedy jesienią roku 1980 na kilka miesięcy „Ogród-2” powrócił na literacką scenę, Longina nękało zbyt dużo wątpliwości. Nie wierzył w sukces „Solidarności”, tylko w jej ideały. Pozostał z boku, obserwując uważnie sytuację w Lublinie i w kraju. „Daj spokój, Lele – powiedział wiosną roku 1981 – z jakim „solidarnościowcem” nie gadam, to jeszcze wczoraj był czerwony! Wierzysz w tak masową zmianę poglądów?” Wierzyłem raczej w BRAK poglądów owych ex-towarzyszy, niż podejrzanie szybką ich zmianę. Tak czy inaczej obaj dalecy byliśmy od ogólnokrajowej euforii, robiąc jednak swoje. Dla związku, dla jego ethosu…
Gdy z końcem lata ’81 wyjechałem z Lublina nauczać wiejskie dzieci, straciliśmy się z oczu. Za to w 1990 Szparaga przejął nad Odrą nie tylko mój dom służbowy, ale i belferskie obowiązki. Wytrwał całe 10 lat w walce z poststalinowską mentalnością szkolnych „koleżanek” po fachu, które wygrały, bo wygrać musiały. Był zbyt inny, uczył SERIO, dzieci za nim przepadały. W dodatku stanowił element OBCY, co po wsiach wciąż decyduje o losie wielu zapaleńców. Świństwa i donosy znosił do czasu cierpliwie. Gdy zaczął o swoje walczyć, zwolniono go dyscyplinarnie. Sąd Pracy przyznał rację zwierzchniczce Longina. Nie można przecież zlekceważyć zadania dyrektorki, której mąż, tak się składa, jest burmistrzem miasteczka, gdzie mieści się siedziba Wysokiego Sądu…
Szparaga wrócił do Lublina zmęczony i wypalony. Nie chciał jechać w rodzinne strony, pod świętokrzyski Szydłowiec, bo grał z życiem na własny rachunek. Tam byłby kimś (to wciąż wioski pracowitych, poczciwych ludzi – dzieci i wnuków zaplecza hubalczyków), ale owa „swojskość” mu przeszkadzała. Wymagał szacunku za to co robi, nie za to, gdzie się urodził. Pracy nie znalazł. Ktoś z dawnych kolegów proponował mu UOP (tam „polubiono” KUL-owców) – odmówił. Został bukinistą. Trwał przy murku na placu Zamkowym ze stertą podniszczonych książek w każdą niemal pogodę, poza ulewą.
Wylew zabił go we śnie. Zapoczątkował „czarny wrzesień” ’06, bo ledwie 5 dni później odszedł Mariusz Maliszewski, potrącony przez samochód w al. Jana Pawła II. Mariusz dał spokój poezjowaniu jeszcze pod koniec lat 70.. Zajął się grafiką. Jego precyzyjne, niewielkie prace zyskały sobie sporo uznania w latach 80.. Pokazywał je m. in. w elbląskiej Galerii EL, jeszcze w czasach jej świetności. Wystawiał mało, głównie w Polsce. Z wolna stawał się odludkiem, zaczynał coś i nie kończył, chciał i nie był w stanie. Mniej odporny od Longina bardziej odczuwał opuszczenie, obcość Lublina – wrogiego kulturze od zawsze, o ile nie jest to kultura „z urzędu”.
Fascynował się wciąż sztuką Chin i maoizmem (ich wpływ na twórczość Maliszewskiego jest wyraźny). Niekiedy dawał się namówić do eksponowania prac czy wystąpień, bliższy był mu jednak wielki malarz-samotnik z Charlęża – Janusz Sokołowski – niż walczący o dyplomy i zaszczyty koledzy z „twórczego” związku. Planował międzynarodowe pismo Mail Artu – „Drawn” i zakończył jego edycję na jednym numerze. Szkoda, bo zainteresował się typografią i zaczął ją rozumieć niewiele gorzej od Andrzeja Kota. Projektował np. okładki wydanych w latach 90. tomików „Ogrodu/Ogrodu-2”. Po śmierci Sokołowskiego brał udział w „Lesie pamięci”, akcji, którą „Double Travel” przeprowadziła w pustym obejściu charlęskiego twórcy, toteż zaprosiliśmy go z „Lu” do pracy z drugą edycją „Double Travel” we wrześniu 1999 roku. Pojawił się, pomógł przy reaktywacji „Ulicy Wszystkich Świętych” po 10 latach niebytu i…zniknął.
Pamiętam długą, nerwową rozmowę, jaką toczyliśmy w marcu czy kwietniu 2000 r. na środku chodnika, w strugach wiosennego deszczu. Mariusza nie stać już było na długotrwały, konsekwentny wysiłek. Praca w prywatnej drukarni, zarządzanej przez 3 skłócone siostry, wypierała mózg nie tylko jemu. A innej posady, podobnie jak Longinowi, nikt z BYŁYCH przyjaciół nie pomógł mu znaleźć. Tak, w Lublinie przyjaciół się MIAŁO. Czas teraźniejszy nie obejmuje podobnej kategorii pojęciowej.
Obaj odeszli w całkowitym zapomnieniu, nie zakończywszy szczęśliwie żadnego ze swych bojów o sztukę i godność istnienia. W dużej mierze zawdzięczają to atmosferze Koziego Grodu, coraz bardziej upolitycznionej i zatęchłej.
W przeciwieństwie do kilku łajdaków, nie doczekali się nekrologów w żadnej z lokalnych gazecin (choć pracują w nich ich „koledzy”). I dobrze. Żaden to zaszczyt.
Póki mogli – robili swoje. Póki ich pamiętamy – istnieją. A sensy, jakich poszukiwali, kuszą tych, którzy pozostali.
Lech „Lele” Przychodzki