Globalizacja i zwykli ludzie #17 (2/2002)
Globalizacja jest pojęciem bardzo popularnym, lecz niekonkretnym i słabo zdefiniowanym. Mówię oczywiście o gruncie polskim – na Zachodzie jest dużo opisów ogólnych i drobiazgowych analiz poszczególnych części składowych tego zjawiska. U nas dominują lewicowe lub prawicowe gnioty propagandowe – nijak się mające do złożoności zachodzących przeobrażeń, wciąż odgrzewające jałowe schematy poznawcze. Jedni piszą o kolejnym wcieleniu złowrogiego Kapitału, który wyzyskuje Świat Pracy, drudzy biadają nad Państwem Narodowym pożeranym przez Antypolski Spisek.
Tym bardziej cieszy edycja książki Jarosława Urbańskiego pt. „Globalizacja a konflikty lokalne”. To cenna próba przełożenia abstrakcyjnego i sloganowo używanego pojęcia globalizacji na język namacalnych, łatwo odczytywalnych faktów społecznych. Autor, socjolog i działacz społeczny, opisuje globalizację w kontekście takich zjawisk, jakie każdy z czytelników zna z własnego doświadczenia. Tym sposobem jego książka nie tylko dobrze spełnia rolę opisową, ale i propagandowo-formacyjną – zamiast opowiadać zwykłym ludziom o „multikorporacjach wyzyskujących trzeci świat”, można im dać do przeczytania coś, co odnosi się do ich wiedzy potocznej i operuje przykładami „z życia wziętymi”.
Nie brak tu oczywiście samej teorii – autor przywołuje konieczne rozróżnienia i definicje, robi to jednak niejako mimochodem, teoretyczny wywód przeplatając często konkretnymi przykładami. Jest tu więc Bauman, są klasycy socjologii, to wszystko jednak w gęstym sosie kilkudziesięciu przykładów z życia codziennego mieszkańców Wielkopolski. To ona bowiem, a raczej jej prasa codzienna, posłużyła autorowi za materiał do analizy prowadzącej od szczegółu do ogółu i vice versa. Teoretyczne wywody uczonych są więc zestawione z gazetowymi doniesieniami o lokalnych konfliktach społecznych wywołanych właśnie globalizacją. Urbański pisze tak: „Kieruję się przekonaniem, że protest przeciw negatywnym skutkom »globalizacji« nie ogranicza się tylko do walki radykalnej młodzieży /…/, która koncentruje swoje niezadowolenie na elitach i przywódcach »państw bogatych«. Na poziomie lokalnym trwa ona codziennie. Wystarczy otworzyć gazetę”.
Co możemy znaleźć po otworzeniu gazety? Urbański prowadzi nas przez świat lokalnych konfliktów: a to duża firma (niekoniecznie zagraniczna) zniszczy urokliwe miejsce w myśl swoich zamiarów, których z nikim nie konsultuje, a to któryś z operatorów telefonii komórkowej postanowi wybudować szpecący okolicę maszt przekaźnikowy, a to na ruchliwej trasie drogowej nikt nawet nie pomyślał o budowie bezpiecznego przejścia dla pieszych, a to w małej wiejskiej gminie zlokalizują wysypisko śmieci dla potrzeb odległego wielkiego miasta, a to targowisko drobnych kupców zostanie przeznaczone pod budowę hipermarketu, a to kolejne połacie przestrzeni publicznej zostaną zamienione w skomercjalizowany obiekt o takim czy innym przeznaczeniu, a to wyrosłe samoczynnie osiedle biedaków ma być wyburzone, a teren sprzedany pod luksusową inwestycję.
Takich przykładów w książce jest wiele, nie ma sensu ich tu szczegółowo opisywać. Ich zaletą jest pokazanie jak naprawdę wygląda globalizacja, jakie są jej negatywne skutki na najniższym, sąsiedzko-gminnym poziomie, co oznacza dla zwykłych ludzi, którzy zamiast czytać anarchistyczne fanziny oglądają z zapamiętaniem Big Brothera. Autor nie popada jednak w pułapkę lokalności, zdając sobie sprawę, że choć poziom ten jest bardzo istotny, to na nim się świat w epoce – nomen omen – globalizacji nie kończy. Dlatego oprócz opisu „drobiazgów” mamy ich umiejscowienie w szerszych, ogólnoświatowych trendach. Urbański zdaje sobie bowiem świetnie sprawę, iż to wszystko nie dzieje się bez przyczyny: lokalna władza wyobcowana ze wspólnoty powierzającej jej mandat do rządzenia, lokalny rynek stający się polem gry interesów handlowych czy produkcyjnych molochów, lokalny ekosystem dezintegrowany w imię celów wytyczanych przez odległe podmioty itd., itp. – są pochodnymi procesów daleko wykraczających poza opłotki podwórka.
Bardzo celnie oddaje ten sposób myślenia jeden z fragmentów książki: „Na murze przy jednej z głównych ulic Poznania napisał ktoś: »Poznań 56, Genua 2001, cdn.«. Oburzony tym faktem publicysta lokalnego dodatku do »Gazety Wyborczej« grzmiał na jej łamach, że to nadużycie porównywać wydarzenia z Genui (wystąpienia antyglobalistów) ze słusznym buntem poznańskich robotników w czerwcu 1956 roku. Dziś protestujący w Polsce robotnicy domagają się zaprzestania zwolnień i likwidacji bezrobocia, są traktowani jak przybysze z innej planety. Twierdzi się wówczas, że z punktu widzenia ekonomicznego ich postulaty pozbawione są sensu. Rząd umywa ręce i mówi, że nie ma wpływu na prywatnych pracodawców, a jego interwencja w sprawy gospodarcze zakończyłaby się ostrym sprzeciwem zachodnich inwestorów i »spadkiem wiarygodności Polski« na międzynarodowych rynkach finansowych. »Mamy wolny rynek – odpowiadają zgodnym chórem – musicie sami starać się o swoją pracę«. Spod ministerialnych drzwi są odsyłani z kwitkiem lub usuwani przez policję. W Genui chciano zademonstrować między innymi to, że są jeszcze ludzie, którzy nie zgadzają się, aby globalne multikorporacje niszczyły lokalny rynek pracy”.
To, co w książce Urbańskiego zasługuje na uznanie, to brak resentymentów i zwykłych bzdur w rodzaju nostalgii za PRL-em, który rzekomo dbał o robotników i tylko czasem – naprawdę bardzo, bardzo rzadko – do nich strzelał. Nie ma tu prób wciskania ideologicznego kitu w rodzaju stwierdzeń, że kapitalizm jest tak okropny, iż można w imię jego przezwyciężenia zaakceptować inne – nawiasem mówiąc dużo większe – okropieństwa, np. „dorobek” zbrodniarzy pokroju Lenina czy Trockiego. Po drugie, autor unika agitacji – łatwo da się w jego wywodzie wyczuć nutę sympatii do anarchizmu i autentycznej samorządności, ale nie przybiera to postaci prymitywnej propagandy. Dzięki temu książka ma szansę trafić do pozagettowego i uczulonego na działania kolejnych politycznych „zbawców” czytelnika.
Jak rzekłem, książka jest bardzo dobra i godna polecenia. Nie ma jednak róży bez kolców – także w tej pracy można znaleźć uproszczenia. Pierwsze jest ideologiczne. Świat opisany przez Urbańskiego to świat dobrych zwykłych obywateli i złej władzy (państwo i jego agendy, wielki kapitał). W efekcie otrzymujemy obraz ludzi, którzy są krzywdzeni, czasem się bronią, ale całe opisane zło jest wynikiem działania jakichś „onych”. To jest bajka dla grzecznych dzieci i nic więcej. Gdy czytam o ciężkim losie mieszkańców osiedla, którym kilkanaście metrów od okien chce się wybudować odcinek autostrady, to oczywiście jest mi takich ludzi żal. Po chwili jednak zastanawiam się, kto w Polsce korzysta z autostrad. Czy nie są to przypadkiem tacy sami ludzie? Problem w tym, że często krzywdzeni zamieniają się w krzywdzących – ciekaw jestem, czy mieszkańcy wspomnianego osiedla zrezygnowali z korzystania z autostrad, by nie przejeżdżać pod oknami innych pechowców. Szczerze mówiąc, wątpię w to. Znam to zresztą z autopsji – do ekologów przychodzi się po pomoc, gdy w okolicy chcą zbudować uciążliwą drogę. Gdy jednak ci sami ekolodzy tłumaczą tym samym ludziom, że należy ograniczać jazdę samochodem i kupować lokalnie wytworzone produkty, by nie generować ruchu samochodowego (czyli budować nowych dróg), wtedy traktowani są jak jacyś wariaci albo Marsjanie. Globalizacja globalizacją, ale nie wszystko co złe da się zapisać na jej konto.
Druga sprawa – branie własnych życzeń za rzeczywistość. Autor pisze, że wbrew prognozom klienci nie porzucają gremialnie małych sklepików na rzecz hipermarketów, a współczynnik procentowy zakupów znacznie wolniej niż zakładano zmienia się na korzyść wielkich placówek. Zdaniem Urbańskiego to, że Polacy kupują w hipermarketach zaledwie 1/3 lub 1/4 tego, co konsumenci w krajach Zachodu, „należy przypisywać przede wszystkim sukcesowi podjętej walki o drobny handel”. Gdyby to była teza żądnego sukcesów działacza społecznego – to pal licho, gdy jednak pisze to socjolog, to trzeba protestować. Proces hipermaketyzacji krajów Zachodu trwał kilkadziesiąt lat i dlatego teraz tak wielką mają one klientelę i tak słabą konkurencję w postaci małych sklepów. To nie tylko kwestia zmian mentalnych, ale i infrastrukturalnych – po prostu w wielu regionach miast tamtych krajów kupowanie w hipermarketach jest wręcz koniecznością, po tym jak polityka przestrzenna całkowicie wyrugowała z wielu okolic drobne placówki handlowe. W Polsce hipermarkety działają raptem kilka lat i ich stosunkowo słaba pozycja to nie żaden „sukces podjętej walki o drobny handel”, lecz efekt krótkiego czasu ekspansji. Wishful thinking przystoi politycznemu działaczowi (choć na ogół drogo go kosztuje), ale nie rzetelnemu analitykowi rzeczywistości społecznej.
Trzecia kwestia – zbyt hojne szafowanie pojęciem globalizacji w odniesieniu do omawianych konfliktów. Można w te ramy opisowe wtłoczyć ekspansję hipermarketów czy rozwój samochodowego szaleństwa, ale nie sądzę, by budowa wysypiska śmieci w innym miejscu niż to, w którym je „wytworzono” też mieściła się w tych kategoriach. To po prostu zwykłe lekceważenie peryferii przez centrum i presja na ekonomicznie słabszych, znane na wiele lat przed „uglobalizowieniem” świata.
Czwarta sprawa – brak szczegółowego omówienia opisywanych spraw. Po prostu autor rzadko kiedy informuje czytelnika, jak zakończył się opisywany konflikt. Ktoś coś złego chciał zrobić, ktoś inny się temu sprzeciwiał – ale nie wiemy, jak się to skończyło. Większość opisywanych zdarzeń pozostaje wielką niewiadomą w kwestii ich finału.
Piąta rzecz to kamyczek do ogródka bardziej wydawcy niż autora. Chodzi o korektę – jest fatalna, na niespełna stu stronach można naliczyć chyba tyleż samo błędów językowych, interpunkcyjnych, stylistycznych, literówek. Czyta się to kiepsko – w cytowanych fragmentach książki pozwoliłem sobie nieco te usterki usunąć, by nie katować czytelnika. Całość jest wydana ładnie i ciekawie (ilustracje) i tym bardziej warto było zadbać o staranniejszą korektę tekstu. W końcu rzadko się zdarza czytać książki, które inny tytuł mają na okładce („Globalizacja a konflikty społeczne”), a inny stronę dalej, na karcie tytułowej („Globalizacja a konflikty lokalne” – ten jest chyba właściwy, sądząc po zawartości).
Powyższe uwagi krytyczne nie zmieniają – co podkreślam – ogólnej pozytywnej oceny całości. To książka dobra i potrzebna – autorowi i wydawcom należą się gratulacje i podziękowania za podjęty trud i jego efekt końcowy. Zachęcam zatem do lektury tej pozycji.
Remigiusz Okraska
Jarosław Urbański, Globalizacja a konflikty lokalne, Federacja Anarchistyczna Sekcja Poznań, Poznań 2002. Książkę można zamawiać u wydawcy: Federacja Anarchistyczna Sekcja Poznań, skr. Pocztowa 5, 60-966 Poznań 31, www.rozbrat.org