Idee Młynarskiego wiecznie żywe #16 (1/2002)
Krzysztof Kędziora w ostatnim „Innym Świecie” popełnił artykuł pt. „Kilka refleksji po wyborach”, w którym ubolewał nad brakiem dyskusji dotyczącej strategii i taktyki tzw. środowisk alternatywnych. Podrzucam zatem kilka swoich uwag, by zapotrzebowaniu Krzyśka na dyskusję stało się zadość. Ciężko mi się z nim w wielu miejscach zgodzić, jednak zaletą tekstu jest fakt, że zmusza przynajmniej do zastanowienia się nad wieloma kwestiami. W artykule mamy uwagi dotyczące wpływu szeroko pojętych środowisk alternatywnych na politykę państwa. Pozwolę sobie na wstępie na dwie uwagi krytyczne dotyczące już samej klasyfikacji. Pod pojęciem alternatywnych autor rozumie różnej maści lewicowców (radykalnych), anarchistów i ekologów – skrajnej prawicy już raczej nie, bo jego zdaniem sam fakt pozostawania w opozycji do status quo nie czyni nikogo potencjalnym sojusznikiem. Uwaga to trafna, tyle tylko, że z powodzeniem można tak samo rzec o radykalnej lewicy. Nie rozumiem dlaczego dla ekologów czy anarchistów bliższym sojusznikiem miałaby być skrajna lewica, skoro myśl konserwatywna zawiera mniej więcej tyle samo wątków wolnościowych czy ekologicznych co ideologia lewicowa. Nie zamierzam jednak, mimo przyklejanej mi łatki faszysty, namawiać do współpracy ze skrajną prawicą. W moim przekonaniu jałowe jest rozpatrywanie alternatyw wobec systemu w kategoriach lewicowości i prawicowości – podział na alternatywę i „systemowców” przebiega dziś w poprzek lewicy i prawicy (wyznacznikiem alternatywizmu i jego papierkiem lakmusowym jest w moim odczuciu nie tyle niezgoda na neoliberalizm, globalizację itp., lecz uznanie wartości różnorodności postaw, zachowań i stylów życia, niechęć do całościowych projektów i narzucania swej wizji innym w imię jakiegoś „lepszego świata” oraz obrona autonomii jednostek przed wszelkimi wrogami, także takimi jak „różnorodność” oparta o przymus fizyczny czy mentalne pranie mózgów). Druga wątpliwa uwaga to stwierdzenie autora, że ekologów zalicza do środowisk alternatywnych abstrahując od tego, że ich dokonania „nie są zwycięstwami w walce o zakwestionowanie status quo, panuje bowiem dość powszechna zgoda, co do konieczności ochrony przyrody”. Zabawne – jakąż to zatem siłą alternatywną byłaby skrajna lewica, skoro panuje dość powszechna zgoda co do konieczności zaprowadzenia „sprawiedliwości społecznej”, „równości szans” itp. (tyle tylko, że każdy inaczej ją rozumie i taki PPS będzie się różnił od Unii Wolności)? A czy główny postulat anarchistów – wyeliminowanie przymusu i poszerzenie granic wolności nie jest przypadkiem również takim, co do którego panuje dość powszechna zgoda? Rzecz jednak nie w tym, by się na coś werbalnie zgadzać – to wszak nic nie kosztuje – lecz realizować to w praktyce. To prawda, że za ochroną przyrody są wszyscy, tylko nic z tego nie wynika, bo gros osób czy środowisk przykłada rękę do jej niszczenia, a wśród obrońców są zarówno tacy, którzy petryfikują status quo zajmując się zbiórką aluminiowych puszek czy wytyczaniem ścieżek rowerowych, jak i ci, którzy w radykalizmie biją na głowę większość lewaków, żądając zmiany nie tylko systemu gospodarczego i stosunków własnościowych (co akurat alternatywą jest mizerną, sądząc po skutkach dotychczasowych prób wprowadzenia takich rozwiązań w życie), lecz całego paradygmatu, na którym opiera się współczesna cywilizacja. Leży przede mną broszura „Ecodefense: A Field Guide to Monkeywrenching” – praktyczny podręcznik ekologicznego sabotażu, przygotowany przez założyciela radykalnej organizacji „Earth First!” Dave’a Foremana. Jej motto brzmi tak: „Dzika przyroda nie potrzebuje obrony, lecz więcej obrońców”. To właśnie kluczowe rozróżnienie: owszem, za ochroną przyrody są werbalnie wszyscy, do konkretnych i sensownych działań w jej obronie wciąż jednak jest zbyt mało chętnych, by można było powstrzymać zakusy eksploatatorów.
Wracając jednak do sedna wywodu Krzyśka, stwierdza on, iż środowiska alternatywne są bardzo słabe i nie mają żadnego wpływu na realia, kształtowanie rzeczywistości i przebieg procesów społecznych. To prawda, nie sposób nawet w największych fantazjach uznać, że jest inaczej – zarówno jeśli chodzi o liczebność takich środowisk, ich zdolności mobilizacyjne, jak i poziom refleksji nad zachodzącymi przeobrażeniami. Autor omawianego tekstu sugeruje, że jest to m.in. pochodną braku reprezentacji parlamentarnej i samorządowej. Stosunkowo słusznie wskazuje słaby punkt anarchistycznego przekonania, że „gdyby wybory coś zmieniały, zostałyby zakazane”, przywołując jego odwrotność, tj. stwierdzenie, iż „gdyby nie chodzenie na wybory coś zmieniało, byłoby zakazane”. Nie kwestionuje samej zasadności poczynań polegających na tym, że bojkotując wybory (odmawiając legitymizowania odgórnej, opartej na przymusie władzy) kładzie się nacisk na tworzenie struktur oddolnych, budowanie kontr-instytucji i alternatywnych wspólnot. Uważa jednak, że lekceważenie etycznie „złych”, ale częściowo skutecznych narzędzi, jakie daje parlamentaryzm czy odgórnie stworzony „samorząd” (z samorządnością ma on tyle wspólnego, co Stalin z liberalizmem, więc dlatego piszę go w cudzysłowie), jest błędem, gdyż pozbawia możliwości wpływu na wiele zjawisk, których losy ważą się właśnie w istniejących strukturach „samorządowych” i parlamentarnych.
Powiem tak: przez kilka lat myślałem bardzo podobnie, jednak teraz nie jestem przekonany co do słuszności tego wywodu. Z jednej strony zawiera on sporą dawkę zupełnie lekceważonego w środowiskach alternatywnych realizmu politycznego, z drugiej jednak, paradoksalnie, w obecnej rzeczywistości to właśnie anarchiści ze swa pryncypialnością w traktowaniu odgórnych inicjatyw zdają się mieć rację. Po pierwsze bowiem większość istotnych decyzji nie zapada dzisiaj ani w parlamencie, ani tym bardziej w tzw. samorządach terytorialnych. Parlament coraz częściej staje się jedynie posłusznym wykonawcą poleceń płynących „z góry”, od biznesowo-ponadnarodowych mocodawców, czy też wynikających – na co zwracam uwagę miłośnikom teorii spiskowych – z samej logiki procesów cywilizacyjnych w dobie rozwiniętej technologii. Dlatego też na ogół pełni jedynie rolę reprezentacji formalnej, „na pokaz”, dobrze opłacanej za zbieranie słusznego, lecz źle ukierunkowanego gniewu poddanych. Z tego powodu reprezentacja parlamentarna czy samorządowa środowisk alternatywnych nie miałaby raczej przełożenia na jakiekolwiek ważne decyzje, stając się tym, czym wszystkie partie – spokojną przystanią dla karierowiczów, zapewniającą wygodny żywot temu i owemu, zaprzeczając jednak samej idei alternatywizmu (w dodatku, jak uczy historia – i współczesne przykłady, choćby niemieckich Zielonych – kolaboracja rzadko kiedy przynosi dobre rezultaty; można stwierdzić, że kiepsko kończy się rola, używając słów popkulturowego gwiazdorka, „stróżów cnoty w burdelach”).
Po drugie, nie jest proste pogodzenie dalszej budowy społeczeństwa oddolnego, opartego o struktury alternatywne, z wysiłkami na rzecz uzyskania reprezentacji parlamentarnej. Po prostu dzisiejsza „wielka polityka” zależna jest od wielkich funduszy – budżet każdej zwieńczonej choćby połowicznym sukcesem kampanii wyborczej jest ogromny i praktycznie pozostający poza możliwościami środowisk alternatywnych (a losy PPS-u wskazują, że bazując na samych szczerych chęciach można uzyskać wynik wyborczy z pogranicza groteski). Oprócz pieniędzy potrzebny jest też wielki ogólnopolski wysiłek organizacyjny. Obawiam się, znając nieco – przywołaną także przez Krzyśka – mizerię środowisk alternatywnych, że taki jednorazowy zryw ku parlamentowi zakończyłby się nie tylko porażką w sensie miernego wyniku wyborczego, ale i długotrwałym rozłożeniem na łopatki także pozaparlamentarnych inicjatyw tego rodzaju. Drenaż finansowy i „energetyczny” alternatywistów byłby w stosunku do posiadanych zasobów ogromny, na długi czas paraliżując jakiekolwiek cenne i skuteczne inicjatywy z ich strony.
Po trzecie wreszcie, parlament staje się instytucją rodem z minionej epoki, podobnie jak i mające do niego zaprowadzić alternatywistów metody tradycyjnej walki politycznej: mityngi, wyborcze kampanie, wiece i manifestowanie swoich słusznych racji. Te instytucje i metody odwoływały się bowiem do czegoś, co nazywano społeczeństwem, czyli tworu istniejącego coraz bardziej już tylko w charakterze teoretycznego konstruktu. Zamiast wyrazistych, jednolitych i dużych całości, są miriady drobnych grup, grupek i grupeczek, nie mających ze sobą wiele wspólnego, nawet jeśli jednoczących się czasem to tylko po to, by zaraz pójść swoją drogą w sobie tylko znanym kierunku. W dodatku dość sporo zjawisk wskazuje, że to dopiero początek zmieniania skóry przez kameleona. Naród istnieje jeszcze chyba tylko w konserwatywnych lamentach, proletariat w teoriach lewicowych intelektualistów, a o społeczeństwie co prawda sporo się rozprawia, ale coraz trudniej uchwycić jakieś elementy wspólne, określające tę rzekomo istniejącą całość.
Co zatem robić? Nie powiem niczego odkrywczego: po prostu swoje (stąd tytuł niniejszego tekściku – to Wojciech Młynarski śpiewał ongiś „Róbmy swoje”). Trzeba robić to, co do tej pory, budując kontr-instytucje i wspólnoty alternatywne. Po pierwsze – zapewnia to już teraz osiągnięcia realne, nie zaś iluzoryczne (lepszy wróbel w garści niż gołąb na dachu – lepszy jeden istniejący małomiasteczkowy squatt niż mrzonki o własnych posłach czy senatorach). Po drugie – wpisuje się w cywilizacyjne trendy fragmentaryzacji społeczeństwa (dzielenie się go na różne zbiorowości, które mają swoje cele, własne metody ich realizacji i swój świat dla siebie, wyrażając przy tym désintéressement jakimś ogólnym, wszechogarniającym projektem) i wywalczania sobie w nim przez różne grupy autonomii, przestrzeni do realizacji własnych zamiarów, bez naiwnej wiary w to, że zaprowadzi się raj dla wszystkich. Po trzecie – zamiast trwonić czas i siły na nic nie dające pseudozdobycze (w dodatku okupione rezygnacją z własnej tożsamości: Krzysiek nie wspomina oczywiście, że w demokracji dobry wynik osiąga nie ten, który mówi rzeczy mądre, lecz osobnik trafiający w odczucia ogłupionej tzw. opinii publicznej, której trzeba się podlizywać demagogicznymi bredniami), pozwala zbudować stosunkowo trwałe – choćby i małe – struktury, których rola w budowaniu lepszego świata może okazać się nie do przecenienia w momencie jakiegoś przewartościowania cywilizacyjnego, ot choćby ekologicznego czy ekonomicznego kryzysu, kiedy to nie tyle władza (chyba, że pojmowana jako kontrola nad własnym życiem), co możliwości wywalczenia i obronienia autonomii będą leżeć na przysłowiowej ulicy.
Jeśli zajmować się wielką polityką, to raczej na zasadzie aktywnego udziału w tworzeniu mechanizmów czyniących ją bardziej „ludzką”, czyli poddaną większej kontroli. Ot choćby dopominając się o przekazanie większych kompetencji władczych na niższy szczebel (decentralizacja), co dałoby większe możliwości kontroli; domagając się podejmowania wszystkich ważniejszych decyzji w drodze referendum; postulując wprowadzenie zasady odpowiedzialności reprezentanta ludu przed wyborcami, z możliwością odwołania go, gdy nie wywiązuje się z obietnic. Tylko tyle, a i to bez przesadnego zaangażowania, bo ważniejsza tutaj i teraz jest nasza własna autonomia, nie zaś gruszki na wierzbie.
Jeśli w ogóle zaś miałbym coś wrzucić do woreczka z pomysłami na działania alternatywistów, to zaproponowałbym większą dbałość o współpracę ze środowiskami, które też chcą żyć po swojemu, nawet gdy to ich „po swojemu” będzie inne od „po swojemu” w naszym wykonaniu. Jest sporo grup, z którymi warto zawrzeć pakt o nieagresji i wspierać się w wysiłkach powstrzymania zakusów odgórnej władzy na nasze i ich życie. Uważam jednak, że fundamentem takiej postawy powinna być dobrze rozpoznana szczera chęć życia tych środowisk po swojemu bez narzucania własnej wizji innym. Mnie nie interesuje, czy ktoś ma cztery żony, codziennie jada gulasz wołowy, wyznaje Krisznę i czeka na przylot UFO – nie chciałbym jednak, by ktoś zmuszał moją osobę i kogokolwiek innego do posiadania czterech żon, zajadania się gulaszem wołowym, mantrowania na cześć Kriszny i oczekiwania na kosmitów. Jeśli ktoś chce żyć po swojemu – proszę bardzo, nawet jeśli jego zachowania uważam za głupie czy śmieszne. Natomiast sam fakt, że ktoś dzisiaj nie ma mocy sprawczej do narzucenia swoich zwyczajów, wzorców i norm to o wiele za mało w sytuacji, gdy jednocześnie deklaruje chęć narzucenia ich w ogóle. Ekipa Radia Maryja czy trockiści (przebrani dziś w szatki antyglobalistów) jawnie deklarują chęć poukładania wszystkim świata po swojemu i dlatego należy w miarę możliwości sabotować ich pomysły już teraz, nie czekając aż staną się naprawdę silni.
Jeśli natomiast ktoś, jak wspomniałem, chce żyć po swojemu w gronie samych swoich, to jest to potencjalny sojusznik w oporze wobec Molocha. Jeśli ktoś chce bawić się w swoim gronie w powrót do czasów patriarchalnych wspólnot rycerzy, w lesbijską wspólnotę bez „męskiej dominacji”, w „totalną” wspólnotę katolików, buddystów czy agnostyków, na zasadach dobrowolności i bez aspiracji przekształcenia czyjegoś życia na wzór rycerski, lesbijski, katolicki, buddyjski czy agnostyczny, to warto wspierać go w obronie przed zakusami państwa, kapitału lub któregoś z wielkich Kościołów, którym wydaje się, że wiedzą lepiej jak żyć się powinno i co to znaczy szczęście. Dziś my im, jutro – być może – oni nam. Nie musimy się z nimi w czymkolwiek zgadzać – po prostu podobne rzeczy nam zagrażają, podobny jest nasz los i dlatego warto trzymać się do pewnego stopnia razem, tak jak mieszkając na odludziu warto żyć w zgodzie nawet z najbardziej antypatycznym sąsiadem, bo a nuż przyjdzie nam od niego pożyczyć soli czy kilka groszy przed wypłatą.
Remigiusz Okraska