Kilka myśli na marginesie pracy #18 (1/2003)
Wiele zależy od tego, co rozumiemy pod pojęciem pracy czy codzienny trud za kasę, by przeżyć, czy też tworzenie swego świata, by w nim żyć? Pierwsze to oczywiście coś nużącego, z czym – jak sądzę – nikt z własnej woli nie chciałby mieć do czynienia, a co jest owocem alienacji pracy. I nie idzie tylko o to, iż zyski z niej trafiają w cudze ręce, ale i o to, iż robimy nie to, czego byśmy chcieli, i nie tak, jak chcielibyśmy to robić. Z reguły jest bowiem tak, iż ci, co o naszej pracy decydują, nie mają o niej żadnego pojęcia. Tylko nieliczni szefowie potrafią się do tego przyznać i dać swym pracownikom wolną rękę w nadziei na wzrost wydajności pracy. Oczywiście, by przeżyć musimy robić to, co na to pozwoli, co ktoś zechce kupić. Dlatego mitem są wolne zawody, np. artyści czy adwokaci, którzy pracując na własną rękę nie muszą liczyć się z jakimś szefem i robią niby to, co chcą. Często jest wręcz przeciwnie: nie widziałem nigdy np., by pracownik fizyczny poniżał się tak, jak oni, i właził w duszę klientom, by ci zechcieli skorzystać z ich usług (wolę póki co pracy z przyjemnością nie mieszać i żyć nie z tego, co lubię, by tego nie znienawidzić, sprzedając się, dlatego też swe pisma dawałem darmo na ogół, jak żarcie na jedzeniu zamiast bomb, i żal mi, iż cywilizacja zysku wyparła kulturę daru). Trudno bowiem oczekiwać, iż ludzie zechcą kupować to, co my im chcemy sprzedać, nie to, czego potrzebują (choć są i tacy, co tego oczekują – czasem narzucając się z pomocą reklam, czasem blokując drogi). Czy można to jakoś zmienić? Sądzę, że tak, choć jest to trudne – otóż producentem i klientem musiałaby być ta sama osoba (czy grupa ludzi), produkująca sama dla siebie to, co zechce. Myślę oczywiście o jakiejś autarkii i samorządzie. Ideał samorządu można oczywiście próbować rozszerzyć na całe społeczeństwo w nadziei, że ludzie jakoś się dogadają i podzielą pracą tak, by wszyscy robili to, co lubią i każdy dostawał to, czego mu trzeba. Warunkiem pełnej samowystarczalności (a ściślej, możności nie korzystania z usług systemu) jest bowiem powszechność tego zjawiska. Można oczywiście próbować żyć na marginesie (śmietniku) systemu (zamiast próbować tworzyć swój świat obok). Póki co, nie widać jakoś, by ludzie tego (samorządu, czy choćby życia obok) chcieli. Ogółowi zwisa praca na swoim i po swojemu, mogą robić byle co i byle jak, byle mieć kasę na wielkie żarcie. Tak dziś wygląda walka klas. Proletariat nie chce już wyzwolenia pracy, lecz wyższych płac. Ale czy musimy myśleć o robotnikach w świecie, w którym odchodzą oni w przeszłość, gdzie pojawiają się nowe formy pracy? W epoce po-przemysłowej coraz większą rolę odgrywać będą informacja i usługi, a więc (nazwijmy to umownie) inteligencja. Czy nie można się nią posłużyć, by wyjść poza system? I nie idzie mi tu o pracę w domu itp. mity lepszego jutra, ale o przemyślenie, czy to wszystko jest nam w ogóle do czegoś potrzebne, czy nie można olać (tej) cywilizacji? Bo nie spełnia ona oczekiwań (moich przynajmniej), coraz więcej z nich muszę zaspokajać sobie sam, poza oficjalną wymianą dóbr i usług czy organizacją życia społecznego. Od lat robię własne pisma, książki, komiksy, od lat staram się żyć we własnym świecie, tworząc swoje społeczeństwo, organizację, a ostatnio i kościół (ariański, braci polskich). Sporo też z tego, co jem i piję pochodzi z własnej działki, choć by w całości się na tym oprzeć trzeba by wyjechać na wieś, ostatnio zaś się do tego nie palę, wchodząc w miasto (choć lat temu parę jeszcze było inaczej). Pewnym pomysłem jest, by karmiąc ptaki niebieskie (jedzenie zamiast bomb) nakarmić najpierw własną ekipę, a tamtym dawać to, co ponad nasze potrzeby zostaje (do tego potrzebny byłby wspólny dom: nie koniecznie i niechętnie skłot, a to ze względu na jego tymczasowość – niezależność polegającą na tym, że nikomu na niczym nie zależy). I to także jest praca, ale taka, która nam robi. Bo nie tylko błazenada może sprawiać przyjemność, jak sądzą po pracy intelektusie na rządowych posadach.
aMen+