Obóz No Border w Brukseli – stajemy się ruchem społecznym #34 (1/2011)
25. czerwca 2010, Steenokkerzeel w pobliżu portu lotniczego pod Brukselą, 60 osób okupuje teren budowy nowego więzienia deportacyjnego 127tris, wstrzymując prace budowlane na cały dzień, prowadząc akcje bezpośrednie przeciwko maszynom budowlanym i otwierając nowy rozdział oporu przeciwko reżimowi granicznemu w Belgii. W ciągu poprzedniego roku: udane blokady większości z sześciu działających w kraju więzień deportacyjnych, w tym równoczesna blokada ośrodków w Brugii i Vottem, dokonana przez 150 osób w październiku 2009. Dobrze zaplanowane, medialne akcje prowadzone z zaskoczenia. Wszystkie te przebłyski „aktywizmu” w kraju, gdzie rozwija się najaktywniejszy w Europie ruch imigrantów bez papierów: masowe okupacje, strajki głodowe, praktyczna solidarność pomiędzy imigrantami, a czasem otwarty bunt: 24. sierpnia 2008 roku poprzednie więzienie deportacyjne Steenokkerzeel 127bis w środku nocy stanęło w płomieniach. Dwa skrzydła budynku spłonęły wtedy do fundamentów.
29. września 2010, znowu Steenokkerzeel, z twarzami wciśniętymi w błoto na tej samej drodze prowadzącej na plac budowy, słyszymy krzyk jednej z przyjaciółek, której ciężki but policjanta miażdży kark. Pierwsza demonstracja podczas obozu antygranicznego, zaledwie 150 aktywistów i przytłaczająca przewaga policji – oddziały szturmowe ściągnięte specjalnie aż z Antwerpii, policyjne konie i armatki wodne. Nazywają to polityką „zero tolerancji” – a my już wkrótce zobaczymy więcej przykładów jej praktycznego zastosowania. To znaczy, że władze się nas boją.
Dwie sprawy dotyczące represji podczas obozu No Border w Brukseli: po pierwsze, to jak nas traktują – to jedynie niewielki przedsmak tego, co czeka w Belgii ludzi bez papierów. Po drugie, możemy te fakty traktować jako potwierdzenie sukcesu, jaki w Belgii odniósł ruch No Border. Tutaj, (podobnie jak w Calais, gdzie bezpodstawne zatrzymania, inwigilacja, bicie i poniżanie są na porządku dziennym) stajemy się ruchem, z którym władze muszą się liczyć. To przytłaczające, zaskakujące i ożywcze uczucie towarzyszyło mi przez cały tydzień; uczucie, że jestem częścią ruchu – czegoś, co się porusza. Na obóz przyjechało ostatecznie prawie 800 osób i jako, iż w obozie i wokół niego działo się tak wiele, nie mogłem brać udziału we wszystkich działaniach. Na każdym kroku widać było jednak wysiłek włożony przez belgijskich towarzyszy w organizację obozu podczas półrocznych przygotowań: na obozie działały cztery kuchnie i własna piekarnia, centrum niezależnych mediów przypominało redakcję całodobowego kanału informacyjnego, przez całą noc trwała edycja materiałów wideo, audycje internetowego radia, redagowanie materiałów na strony internetowe, a wszystko to podlewane najlepszym piwem na świecie w towarzystwie przyjaciół z całego świata. Nie udało mi się zdążyć na wiele z zaplanowanych warsztatów, jednak wyniosłem równie wiele z nieustannych spotkań, rozmów, dzielenia się pomysłami i doświadczeniami z Belgii, Calais czy Amsterdamu.
W Brukseli policja zatrzymywała nawet osoby, próbujące przejść z obozu na miejsce zbiórki legalnych demonstracji – choć porównywania z Kopenhagą nasuwały się same, dla mnie przynajmniej różnice były oczywiste. W Kopenhadze krzyczeliśmy o potrzebie ratowania świata, zapowiadaliśmy całkowite zablokowanie obrad oficjalnego szczytu – a potem podwinęliśmy ogon pod siebie, gdy tylko w powietrzu zapachniało gazem łzawiącym. Po Kopenhadze pozostał niesmak, „zebrania ludowe” podczas antyszczytu okazały się kiepską parodią polityki uprawianej przez „liderów” oficjalnego szczytu, gumowa „wieża oblężnicza” w kolorze lila była kiepskim żartem w stylu studentów elitarnych szkół, wszystko to zmieniło nasz protest przeciwko polityce klimatycznej w farsę. Do Brukseli nie przyjechaliśmy jednak, by ponarzekać na polityków – w stolicy Belgii stworzyliśmy własną przestrzeń, by rozwijać swe własne plany i pomysły, tworzenia autentycznego, oddolnego ruchu. Stworzyliśmy też przestrzeń dla akcji bezpośrednich, pomimo kosztującej setki milionów euro obecności sił policyjnych – i wiele z tych akcji naprawdę się udało.
Czy jesteśmy więc gotowi, by traktować serio samych siebie? Mówimy o walce z niesprawiedliwością, chcemy postawić świat na głowie… czy naprawdę to mamy na myśli? Poważne działanie nie oznacza wyłącznie narażania się na pobicie, więzienie a może i śmierć. Oznacza przede wszystkim krytyczne spojrzenie na samych siebie – i to co robimy. Dla przykładu, demonstracja w piątkową noc, zwołana przez brukselską grupę nie związaną z No Border na dzień przed głównym protestem nie miała wiele sensu. Od początku jasne było, że w ogłoszonym wcześniej miejscu zbiórki demonstracji policja zastawi pułapkę na protestujących. W efekcie ponad 200 osób trafiło prosto do aresztów. Nasz gniew w obliczu fali policyjnych represji był w pełni uzasadniony, błędem był jednak sposób, w jaki postanowiliśmy go wyrazić. Taktyka powinna dostarczać nam narzędzi, których będziemy używać stosownie do bieżących potrzeb. W obliczu przeważających sił policji powinniśmy unikać frontalnych kontrataków. Kim do cholery jesteśmy – grupą bojowców czy gromadką krzyczących dzieci?
Gdybym w Brukseli miał więcej czasu, z pewnością poświęcił bym go na dokładniejsze zbadanie powiązań aktywistów ze społecznością imigrantów. Być może mógłby zostać na dłużej w zaskłotowanym klasztorze Gesu, gdzie aktywiści No Borders mieszkają i pracują wspólnie z grupą 150 imigrantów bez papierów. Albo wziął udział w mobilizacji przed wielką demonstracją azylantów z ośrodka Petit Chateau. Działania policji z pewnością odstraszyły wielu ludzi bez papierów od udziału w obozie, jednak jak uczy doświadczenie, choćby z Calais, jeśli cokolwiek jest w stanie zjednoczyć ludzi z różnych kultur i krajów, to właśnie wspólne doświadczenie represji i oporu. Tę energię można było poczuć podczas ostatniej demonstracji w sobotę, gdy na ulice wyszło 1500 osób, z papierami lub bez (większość z aktywistów poszła na protest bez dokumentów) by świętować solidarność i przygotować się do jej obrony.
W jaką stronę pójdzie teraz ruch No Borders? W Brukseli i Calais przez cały zeszły rok trwały akcje, budowanie sieci kontaktów, nauka nowych taktyk – budowanie ruchu. To, co wydaje mi się szczególnie obiecujące to sposób, w jaki bardziej „spektakularne” akcje w naturalny sposób wynikają z codziennej praktyki solidarności. No Borders to nie tylko okupacje więzień deportacyjnych, to również wspólne kuchnie, zaskłotowane budynki oddane do dyspozycji imigrantom, dystrybucja śpiworów, opieka medyczna i pomoc prawna, czy w końcu wieczorne dyskusje i projekcje filmowe. Wykorzystanie naszych wcześniejszych, jakże różnych doświadczeń. Dobrze jest widzieć spragnionych adrenaliny ulicznych wojowników, zaangażowanych w budowę lokalnych społeczności, jak i typowych organizatorów, biorących udział w akcjach bezpośrednich. Powinniśmy starać się, by ta sieć się rozrastała tak w Wielkiej Brytanii, jak i w innych krajach.
Część towarzyszy krytykuje No Borders jako organizację, poświęconą całkowicie jednej kampanii i nastawioną na działalność charytatywną. Prawda jest jednak taka, że nasza sieć stosuje taktyki oddolnej samoorganizacji i akcji bezpośredniej na jednym z najtrudniejszych frontów walki klasowej. To, czego się tu uczymy, sposoby działania jakie rozwijamy są użyteczne wszędzie tam, gdzie zagraża nam bieda, kryminalizacja, inwigilacja i współczesne techniki kontroli społecznej: w miejscach pracy i w przestrzeni publicznej. W czasach gdy sytuacja ekonomiczna Europy dramatycznie się pogarsza, stworzona przez nas sieć powiązań i międzynarodowej solidarności może się stać pierwszą linią przyszłego oporu.
Więcej informacji o obozie No Borders w Brukseli na:
http://bxl.indymedia.org/
http://www.cemab.be/archives/display_by_id.php?feature_id=187
http://www.cemab.be/archives/display_by_id.php?feature_id=148
http://www.noborderbxl.eu.org/
Powyższy tekst, jak również relacja z festiwalu w Calais pochodzą z bloga autorstwa Dariusza Sokołowa: La Parte Maldita (http://partemaldita.blogspot.com/ ).
Jak pisze o sobie autor: „Jestem anarchistą. Studiuję, walczę organizuję, czytam (…) dzielę się i tworzę. Myślę o ekonomii jako systemie władzy, globalnych przemianach, migracjach i nowych liniach klasowych konfliktów. Dumam o mikropolityce, normach, konwencjach i tym, jak można je naginać. O tworzeniu nowych wartości, nowych relacji, opartych na niezależności i wzajemnym uznaniu.”
Poza redagowaniem bloga, Dariusz bierze udział w kampanii pomocy imigrantom bez papierów w ramach sieci No Border, regularnie publikuje też swe teksty, poświęcone walce z europejskim reżimem granicznym i sytuacji społecznej w krajach Ameryki Południowej w brytyjskim magazynie Shift i amerykańskim Dollar and Sense.