Prawie 20 wiosen #33 (3/2010)
Nie pamiętam już nawet dokładnie, który to był rok, gdy poznałem Rafała. Było to w 1990 lub 1991 r., ale nie to jest istotne. O wiele lepiej zapamiętałem - w jakich okolicznościach się to stało. Był to mój pierwszy Czorsztyn i akcja „Tama Tamie”, Rafała zresztą również. Poznaliśmy się na rozprawie przed kolegium d/s wykroczeń w Maniowych. Stawałem przed nim po raz pierwszy, za to Rafał nie był już nowicjuszem; na akcji pojawił się kilka dni wcześniej i został „zwinięty” przez policję odpowiednią ilość razy. Urzędniczka wyrokująca powitała nas (a raczej Rafała) słowami: „Panie Górski - pan to nam żyć nie daje”. Tak istotnie było, Rafał dzień w dzień stawał na rozprawach, a całą akcję zakończył z gigantyczną grzywną do zapłacenia, zamienną na ok. 200 dni odsiadki.
Kiedy się poznaliśmy, Rafał nie był jeszcze nawet anarchistą, do Czorsztyna przyjechał ze swoim kolegą - obaj byli KPN-owcami, co budziło w nas niemałe zdziwienie: co niby tacy ludzie robią na akcji anarchistycznej. Wiadomo jak wtedy postrzegano KPN - jako Boga Honor Ojczyznę (i faszyzm), a my to totalny luz, spontan, brak dyscypliny i zasad. Obaj przyjechali na wieść, że gdzieś coś się dzieje, jest jakaś zadyma, chociaż chyba obaj do końca nie wiedzieli, w co się ładują. Swoją bezkompromisowością Rafał od razu przypadł do gustu anarchistycznej ekipie i nie trzeba było długo czekać, gdy i sam stał się anarchistą. Wtedy też narodził się jego pseudonim „Młody Moczulski” („Młody Moczul”), autorstwa znanej obecnie prawicowej blogerki, za którym Rafał jakoś nigdy nie przepadał.
Kolejne lata - to nasze spotkania przy okazji rozmaitych demonstracji, na zjazdach Federacji Anarchistycznej, czy po prostu podczas mojej bytności w Krakowie. I pewnie dalej spotkania te miały by podobny charakter, gdyby nie wzrastała w nas potrzeba wyartykułowania tego, dokąd dążymy w swoich poglądach. Federacja skręciła w kierunku libertariańskim - a nie wszyscy odnajdywali się w tym nurcie anarchizmu. Może właśnie wtedy zapadła decyzja o wydawaniu własnego pisma. Rodziło się ono w bólach, pierwszy numer powstawał prawie 1,5 roku i do tego w niejakiej tajemnicy, tak, aby „nikt się nie dowiedział”. Rafał bał się osądu ze strony niektórych ze starszych kolegów i swoje teksty chciał publikować pod pseudonimem Marceli Hryniewiecki. Przegadaliśmy przez telefon wiele godzin, nim Rafał zgodził się na firmowanie pisma swoim nazwiskiem. Gdy pierwszy numer praktycznie był już zrobiony - pojawił się problem, jak nasza gazeta ma się nazywać. Początkowo miała nosić tytuł „Detonator”, ciągle jednak mieliśmy w tym względzie wątpliwości, a każda z kolejnych propozycji jeszcze mniej nas zadowalała. I wtedy właśnie pojawił się w Krakowie Krzysiek Galiński, proponując, by wykorzystać ponownie nazwę istniejącego wcześniej pisma. Podał nawet konkretną nazwę, która zawsze mu się podobała. Dla nas również była ona świetna; tak właśnie narodził się tytuł „A-tak”. Pisma, które przez kolejnych kilka lat zajmowało nas bez reszty.
Dużym szokiem dla wszystkich przyjaciół i znajomych Rafała była wieść o tym, że zachorował. Choroba na pewno była dla niego dużym obciążeniem, ale nigdy nie dawał tego po sobie poznać i zawsze był pełen energii do działania. Nie lubił prosić o cokolwiek, a było to tym trudniejsze, im bardziej chciało się być wiernym wyznawanym zasadom. To, co dobrze zapamiętałem, to jego specyficzne poczucie humoru, nie opuszczające go do końca. Pamiętam nasze ostatnie spotkanie wiosną tego roku, gdy Rafał już wprost mówił o tym, że nie jest najlepiej. Abstrahując od powagi całej sytuacji, w pewnym momencie - dla żartu - powiedział: „A wiesz, szkoda by było, aby ta moja śmierć poszła na marne”. Momentalnie zaczął planować, co można zrobić. W końcu stwierdził, że trzeba by było się wysadzić w powietrze z kimś z establishmentu, bo by to było mocno spektakularne; nie namyślając się długo przedstawił też listę nazwisk. Przy jednym z nich stwierdził, że to taka miernota, iż nie warto, przy kolejnym, że mogą być trudności z dostaniem się do owej osoby, w końcu stanęło… na przyjacielu Karola Wojtyły, obecnie mieszkającym w Krakowie. Gdyby ktoś z boku obserwował całą sytuację, to mógłby pomyśleć, iż pomysł i całe planowanie są jak najbardziej realne. Rafał tymczasem traktował rzecz - niczym grę strategiczną.
Wspomnienia mają to do siebie, że można je ciągnąć długo. Zapewne jest tylko czystym przypadkiem, ale Rafał odszedł od nas prawie dokładnie w 9. rocznicę swojej wymarzonej i najfajniejszej - jak zawsze to powtarzał - akcji: „Lady Godiva”.
Mógłbym opisać jeszcze różne historie z naszej znajomości, choćby o wspólnych zainteresowaniach historycznych, o różnych mniej lub bardziej udanych akcjach. Nikt chyba nie wątpi, że Rafał był postacią nietuzinkową i teraz tylko od nas zależy, czy utrzymamy pamięć o nim. Jedno nie pozostawia wątpliwości - będzie nam Ciebie, Rafale, bardzo brakować.
Michał Przyborowski