Rewolucja zza więziennych krat… rok 1905 w Białymstoku #44 (2/2015)
Rewolucja 1905 rok to, oprócz strajków, demonstracji, starć z policją i wojskiem, przede wszystkim tysiące osobistych przeżyć ludzi, którzy brali bezpośredni udział w tych wydarzeniach. Niewiele zachowało się np. informacji na temat, jak przeżywano te chwile w carskich więzieniach.
Między innymi dlatego przedstawiamy krótki, autobiograficzny tekst aktywnej w Białymstoku i Jekaterynosławiu eserki – potem anarchistki – Idy Zylberblat. Relacja ta ukazała się na łamach rosyjskiego przeglądu polityczno-historycznego Katorga i zesłanie, numer 12 z 1928 roku, wychodzącego w Moskwie w latach 1921-35.
17. października 1905 roku w więzieniu białostockim
Kilka dni przed tą, przedostatnią już, klęską carskiego tronu i władzy obszarników, dotarły do naszego więzienia burzliwe fale wystąpień rewolucyjnych, które wkrótce przerodziły się w strajki generalne i jak pożoga pochłonęły całą rewolucyjną Rosję i Polskę.
W normalnych czasach więźniowie – tak polityczni jak kryminalni – zawsze śnili o wolności a sen ten przybierał rozmaite formy: podczas, gdy ucieczka była marzeniem tak jednych jak i drugich, o rewolucji i powstaniu marzyli polityczni a o manifeście carskim i amnestii – kryminalni. Tym bardziej więc nasze myśli błądziły wokół tych spraw w owe burzliwe, niezapomniane dni, wtedy gdy pierwsze bryzgi fal rewolucyjnych przenikały do więzienia.
Jakieś 4 czy 5 dni przed 17. października do celi dla więźniarek politycznych, w której do tej pory siedziałam w pojedynkę, przyprowadzili 12 robotnic, aresztowanych podczas zebrania, zorganizowanego z powodu tychże znaczących wydarzeń, jakie miały miejsce w całym kraju. Nie będę ukrywać, że ich pojawienie się niezmiernie mnie ucieszyło. Moje nowe współ-aresztantki były najwiarygodniejszym źródłem, z którego mogłam się dowiedzieć, co się dzieje na wolności.
Każdego dnia przybywało nowych aresztantów i więzienie przypominało hotel sezonową porą, gdzie wciąż przyjmuje się gości. Czas płynął a wydarzenia rozwijały się coraz szybciej, stawały się bardziej intensywne, przez co całe więzienie znajdowało się w jakimś osobliwym napięciu. Panowało ogólne poruszenie i wszyscy do czegoś się przygotowali: tak więźniowie jak i administracja.
Wreszcie nadszedł 17. października. Już od samego rana czułyśmy, iż coś się dzieje za murami więzienia i z niecierpliwością czekałyśmy. Całą kupą wlazłyśmy na stół i przez okno obserwowałyśmy więzienne podwórze. W tym momencie na spacerniaku był tylko jeden katorżnik, skuty w łańcuchy – kryminalny. Od ulicy słychać było hałas i krzyki. Spytałyśmy towarzyszy, siedzących na górnym piętrze, co się dzieje, bo z ich cel widać było ulicę. Odpowiedzieli nam, że wokół więzienia zbierają się ludzie a policja stara się ich rozganiać.
Po krótkim czasie na więzienie rzucili się tłumnie robotnicy oraz krewni aresztantów, a ulice i podwórze więzienne napełniły się echem rewolucyjnych pieśni. Wtem więzienne wrota zaczęły się chwiać. Widok ten dodał nam jeszcze więcej otuchy. Poprzez kraty prawie czułyśmy, jak jakaś potężna, gigantyczna siła popycha je i że już zaraz wrota runą pod naporem tłumu. Zdawało się nam, iż to lada chwila, że tylko raz wysilić się trzeba a ucisk wieków, stuleci całych, runie wraz z tą starą, stojącą tu od dziesięcioleci, zardzewiałą bramą z kutego żelaza – runie wraz z kratami, zamkami, łańcuchami… Zdawało się, że zginie ucisk, trzymający w swoich okowach wiele tysięcy młodych sił i energii, nieodzownych nam do walki ze starym, znienawidzonym przez nas sposobem życia i do stworzenia nowego, w którym tylko i jedynie praca rąk naszych powinna być prawodawcą i twórcą. Także w oczach tego katorżnika-kryminalisty, spacerującego po podwórzu, błysnęła nadzieja na rychłą, nieoczekiwaną wolność. Jak widać, nie myślał on już o zwykłym carskim manifeście. Wolność zapowiadała, iż nadejdzie szybciej i jeszcze bardziej obiecująco niż przy ucieczce. Typowe niedowierzanie i nienawiść w stosunku do więźniów politycznych także gdzieś przepadły. Katorżnik zbliżył się do wrót, co pod jednomyślnym naporem płomiennych serc jeszcze bardziej się zatrzęsły. Przestraszony klawisz złapał aresztanta i zagnał z powrotem do celi. Chwiejące się wrota i bojaźń strażnika obudziły w nas jakiś niepokój i jeszcze bardziej chciało się połączyć, choćby myślami, z tym, co działo się za murem. Jak dzikie zwierzęta czepiając się krat, gapiłyśmy się przez okno. Wydawało się nam, że w ten sposób pomagamy jakoś naszym szturmującym wrota towarzyszom szybciej doprowadzić upragnione dzieło do końca. A tu nagle rozległa się salwa, potem znowu, trzeci raz, czwarty… Potem słychać już było tylko krzyki, jęki rannych i tętent koni. Wrota więzienne z powrotem zastygły, srogie i nieruchome. Nasze nadzieje zachwiały się straszliwie i przekonałyśmy się jeszcze bardziej, iż trzeba jeszcze bardziej wytężyć wszystkie pozostałe nam siły i – będzie co będzie – wcześniej czy później zakończyć na wszystkie czasy z uciskiem.
Przekazano nam z góry wiadomość, że na ulicy leżą zabici i ranni. Serce się ściskało od samej myśli, iż śmiałość i entuzjazm towarzyszy, którzy odważyli się na zniszczenie więzienia po to, by nas oswobodzić, póki co zostały złamane a sami bohaterowie złożyli głowy w bezlitosnej walce. Pragnienie zemsty i świadomość walki zagorzały w nas z jeszcze większą siłą, wiedziałyśmy też, że musimy coś zrobić, że siedzieć ze złożonymi rękami w takiej chwili nie sposób.
Nadeszła godzina wieczornego apelu. Wzięłam wiadro i wybiegłam na podwórze, niby po wodę a tak naprawdę, by przybliżyć się do wrót i przez szczeliny, których sporo było z powodu starości bramy, popatrzeć – co dzieje się w zaułku na zewnątrz. No i zobaczyłam. Po drugiej stronie na chodniku leżał trup robotnika z otwartymi rękami, cały we krwi. Zdawało się, jakby ostatni raz jeszcze chciał objąć tych, których przyszedł wyzwolić. Ze zgrozy odskoczyłam od bramy i szybko wróciłam do celi, by podzielić się z towarzyszkami tym, co ujrzałam. Zanim doszłam do naszej celi udało mi się wyrwać i zabrać ze sobą drzwiczki z piecyka, stojącego na korytarzu. Jak tylko klawisz zamknął nasze skrzydło, wszyscy jak jeden, łącznie z kryminalnymi, instynktownie wzięliśmy się do roboty, każdy w swojej celi. Stojąc na pryczy zaczęłam tymi żelaznymi drzwiczkami ze złością rozwalać ceglany piec. Po jakimś czasie zmieniła mnie jedna z dziewczyn, włókniarka Bronisława, wspaniała i bardzo energiczna towarzyszka. W tym samym czasie reszta dziewczyn wybiła okno, zerwała ramy i częściowo rozwaliła cegłami drzwi, gdzie był taki całkiem spory lufcik. Potem wzięłyśmy się wszystkie razem za piec i rozebrałyśmy go do połowy. Cela przypominała teraz budowę. Brud, pył i sadza chmurami unosiły się w powietrzu. Nie było czym oddychać, ale żadna z nas o wygodach nie myślała. Nasi towarzysze w celach męskich, wraz z kryminalnymi, rozwali w swoich celach wszystko, co się dało. Z górnego piętra leciały na ziemię ramy okienne i różne kawałki materiałów, jako że u nich piece były obite blachą. Administracja więzienna wszczęła alarm i pojawiło się wojsko. Przed naszymi drzwiami także postawili żołnierza z bronią, lecz ten nie powiedział nam ani słowa, podczas gdy kontynuowałyśmy naszą robotę, choć przez wybity lufcik wszystko widział. Gdy nie było już niczego do rozwalenia i zaczęło się ściemniać, wszyscy razem zdecydowaliśmy demonstrować, tzn. nie przyjąć ognia (który nam wydawano wieczorem, by rozpalać piece i kaganki) i przez całą noc śpiewać pieśni rewolucyjne, stojąc w oknach. Tak i zrobiliśmy. W rzeczy samej mieliśmy rewelacyjnego śpiewaka, niejakiego Pokotiłowa, który często uprzyjemniał nam czas swoim śpiewem. Gdy zaczynał, całe więzienie podchwytywało melodię i gromkie echo niosło się daleko ponad murami. Tak, po ciemku, prześpiewaliśmy całą noc. Rankiem towarzysze z górnego piętra zaproponowali nam, by zrobić czerwoną flagę i dać im, by wywiesić u nich, żeby było widać sztandar z ulicy. Zaczęłyśmy rozmyślać, skąd by tu załatwić czerwone płótno, ale na szczęście nie trzeba było długo szukać. Jedna z dziewcząt miała halkę z czerwonego pluszu a druga chustkę na głowę z czarnej tkaniny. Ucieszyłyśmy się ogromnie i zabrałyśmy się za robienie nie jednej, a dwóch flag. Na czerwonym tle przyszyte były czarnymi literami słowa: „Wieczna pamięć bojownikom, poległym za świętą wolność”. Nasza flaga, jako znak protestu przeciw wszelkiemu uciskowi, powiewała z okna górnego piętra. Widziały ją masy ludzi, przechodzące obok więzienia. Drugą flagę, już bez wyszywanek, powiesiliśmy na wierzchołku jedynego drzewa, które stało na podwórzu i też było ją widać z ulicy. Administracja więzienna, doprowadzona do wściekłości, chciała zdjąć flagę z okna, ale towarzysze im nie pozwolili. Niedługo później jednak przysłali żołnierzy i ci zdjęli obie flagi.
18. października dyrektor ze swoją świtą obchodził więzienie oznajmiając aresztantom, kto z nich zostanie wypuszczony w ramach amnestii, związanej z manifestem cara Mikołaja II. Pojawili się także w naszej celi. Po przeczytaniu dekretu „jego wysokości” naczelnik wyjaśnił, że dziś już wyjdą na wolność ci więźniowie polityczni, których bierze pod uwagę manifest. Niektóre z moich współwięźniarek wpadły w taki zachwyt – i to w obecności dyrektora – że aż przykro było na nie patrzeć. Ja sama czułam, iż w tej swojej bezmyślnej radości ubliżają pamięci wszystkich tych poległych i rannych przed więzieniem towarzyszy, że ubliżają same sobie i nam wszystkim, tym, którzy wciąż jeszcze siedzieliśmy w więzieniu. Oburzona, zwróciłam się do nich ze słowami: „Z czego się cieszycie? Jak może zadowolić nas taka „swoboda”, gdy po ulicach walają się trupy i leżą ranni, gdy w więzieniach siedzieć będą dalej tysiące politycznych i nie tylko? Świętować będziemy, gdy nasi przyjaciele, czyli robotnicy, przyjdą i nas oswobodzą, gdy razem zniszczymy wszystkie więzienia wraz ze wszystkimi naszymi wrogami, a nie z powodu carskiego manifestu!”.
Władze więzienne spojrzały na mnie krzywo i złowieszczo, jakby dziwiąc się mojej nieżyczliwości wobec takiego aktu dobroduszności. Dyrektorska świta bez słowa wyszła. Wkrótce po tym, wszystkie dziewczyny z mojej celi zostały wypuszczone na wolność i z powrotem zostałam sama, tak jak przed ich przybyciem, z tą jedynie różnicą, że teraz cela była gruntownie zdewastowana i po prostu niewiarygodnie brudna. Spustoszona, ohydna cela, po nocach szczury, które jeszcze bardziej niż wcześniej zaczęły na mnie wskakiwać a za oknem okropna, posępna pogoda, szare niebo, pokryte niskimi, ciężkimi chmurami… Wszystko to smuciło mnie i doprowadzało do rozpaczy. Zwróciłam się do naczelnika z prośbą, by przenieśli mnie z więzienia do aresztu śledczego, gdzie siedziała większość towarzyszy z tej samej sprawy, co moja. Lecz ten szyderczo odmówił mi ze słowami: „A, nie trzeba było rozwalać!” Na szczęście nie posiedziałam już w takich warunkach długo.
Na początku aresztantów, oskarżonych z paragrafu 126/2, za który dostawało się od 8 do 15 lat katorgi, nie wypuszczali. Dotyczyło to także mnie.
20. października, późnym wieczorem wezwano mnie do pokoju urzędowego, każąc stawić się wraz z rzeczami. Byłam pewna, że mnie przewiozą do aresztu śledczego, lecz jak się okazało, przybył rotmistrz żandarmerii Gribojedow, by nas uwolnić.
Zanim mnie wypuścił, dał mi cały wykład w stylu: „Teraz nie jest już zabronione drukowanie i rozdawanie ulotek, itd., no, ale bomb rzucać nie można.” Na wszystkie te jego morały odpowiedziałam mu: „Jeszcze zobaczymy”.
Późnym wieczorem, wraz z jednym jeszcze towarzyszem, niejakim Aleksandrem (ksywa Cezar) z Wilna, przekroczyliśmy więzienne wrota.
Niedługo cieszyliśmy się wolnością. Po jakichś 2-3 tygodniach pojawili się żandarmi, by zobaczyć, jak nam się wiedzie. Zeszliśmy do podziemia.
Epilog
Manifest carski, wydany 30. października 1905 (17. października według kalendarza juliańskiego), zapowiadał przyznanie ludności swobód obywatelskich, amnestię, prawo wyborcze dla wszystkich warstw społecznych i powołanie Dumy jako władzy ustawodawczej. Celem wydania manifestu było uspokojenie społeczeństwa i powstrzymanie nastrojów rewolucyjnych.
Tego dnia w Białymstoku kilka tysięcy robotników zebrało się pod więzieniem (zbudowanym niedługo przed wybuchem Powstania Styczniowego i zwanym w tamtych czasach Pałacem Więziennym), znajdującym się na rogu ulic Ogrodowej i (dzisiejszej) Sienkiewicza. Liderzy socjaldemokratów starali się uspokoić tłum, który zaczął szturmować więzienie, po krótkim czasie pojawił się też naczelnik policji białostockiej i w swojej przemowie usiłował przekonać robotników, by zaprzestali, bo i tak będzie amnestia. Wszystko to dało czas na interwencję wojsk. Żołnierze otworzyli ogień do demonstrantów, zabijając co najmniej 4 osoby.
Kilka słów o autorce
Ida Zylberblat urodziła się w 1886 roku w Pietkowie, w byłej guberni łomżyńskiej (dziś województwo podlaskie), w biednej rodzinie żydowskiej (jej ojciec, Fiszel, był cieślą). Do szkoły nie uczęszczała, jedyną edukację zdobyła w domu, pracowała jako szwaczka. W 1901 roku wstąpiła do Partii Socjalistów-Rewolucjonistów w Białymstoku. Znana po prostu jako Ida, do 1903 była aktywna w sekcjach białostockiej i mińskiej PSR, zajmując się kolportażem i pracując w nielegalnej drukarni organizacji. W latach 1904-1905 kontynuowała działalność w Wilnie, gdzie była dwukrotnie aresztowana. Za pierwszym razem wypuszczono ją już po kilku godzinach, lecz 25. czerwca 1905 zatrzymano ją na dobre. Siedziała w więzieniu wileńskim, a później została przewieziona do Białegostoku. Po wydarzeniach, opisanych w tekście i wyzwoleniu, zeszła do podziemia i przyłączyła się do białostockich anarchistów. Pod xsywką Sonia brała aktywny udział w ruchu anarchistycznym Białegostoku a później Jekaterynosławia (dziś Dniepropietrowsk na Ukrainie), gdzie została aresztowana w kwietniu 1907 roku. W styczniu 1909 wojenny sąd okręgowy w Jekaterynosławiu skazał ją na mocy paragrafu 102/1 na 6 lat katorżniczych robót za „pracę w nielegalnej drukarni” i „przynależność do jekaterynosławskiej grupy anarchistów-komunistów”. Wyrok odsiadywała w Jekaterynosławiu, zaś od 1910 w Wilnie. Po odbyciu wyroku, w 1914 roku, przebywała na zesłaniu w wołości (powiecie) pińczuskim guberni jenisejskiej. W styczniu 1916 r. uciekła z zesłania do Stanów Zjednoczonych, skąd wróciła do Rosji po rewolucji 1917 r. Nigdy nie wstąpiła do partii bolszewickiej. Była członkiem Stowarzyszenia Byłych Katorżników Politycznych i Zesłańców, numer członkowski 1149. Brak danych na temat jej śmierci.