Robotnicze bratobójstwo. Łódź 1906-1907 #37 (2/2012)
W połowie 1906 roku całą Europę obiegła wiadomość, informująca o prawdziwej wojnie domowej, jaka ma miejsce w robotniczej Łodzi. W mieście już wielokrotnie dochodziło do aktów przemocy, ale ofiarami zawsze byli znienawidzeni majstrowie, fabrykanci, policjanci czy szpicle. Mimo różnic ideologicznych zachowywana była zawsze cienka równowaga nie wchodzenia sobie w drogę robotników, przygniatanych w taki sam sposób fatalnymi warunkami socjalnymi i ciężką pracą. Łódź, jedno z najszybciej rozwijających się miast Europy, była również tyglem kulturowym, narodowościowym, religijnym i politycznym. Obok siebie mieszkali Polacy, Żydzi, Niemcy, Rosjanie, ale były też spore grupy Czechów, Francuzów, Anglików, Białorusinów, Ukraińców. Katolicy, protestanci, wyznawcy Jahwe, mariawici i w końcu socjaliści, komuniści, syjoniści, anarchiści, narodowcy i esdecy… W kwestii narodowościowej nigdy nie doszło w mieście do większych sporów i mimo kilku prób skłócenia - prowokacje nigdy nie miały masowego charakteru. Podobnie było z wyznawcami różnych religii, nie licząc początkowego sporu między katolikami i odłączonymi od nich mariawitami.
Przyczyn walk partyjnych należy więc szukać w wydarzeniach, zapoczątkowanych w 1898 roku „Buntem łódzkim”, a w kolejnych latach licznymi strajkami czy wybuchem Rewolucji 1905 roku, która miała w mieście szczególnie burzliwy charakter. Na łódzkich barykadach walczyli wspólnie Polacy, Żydzi i Niemcy, a liczba rannych i zabitych wyniosła ponad tysiąc osób. W 1906 roku doszło również do lokautu i zamknięcia na kilka miesięcy największych łódzkich fabryk, co pozostawiło bez środków do życia tysiące robotników. Niestety ze wszystkich tych wydarzeń łódzki robotnik wychodził zawsze jako przegrany. Ponieważ inspiratorami buntów były ugrupowania i partie lewicowe (jak i też ich członkowie stanowili większość wśród robotników), Narodowa Demokracja zaczęła oskarżać lewicę o fatalną sytuację społeczną, wynikłą z ciągłych niepokojów i strajków. Narodowcy, jako ludzie przywiązani do kościoła katolickiego, postrzegali również socjalistów jako bezbożników, walczących z religią. W konsekwencji wzajemnego oskarżania się o zdradę „robotniczej sprawy” mur nienawiści rósł od grudnia 1905 roku i kampanii wyborczej do I Dumy. Wiele gorących dyskusji odbywało się na wiecach, w zakładach pracy i kawiarniach. Jedna z nich przyniosła pierwszą ofiarę w restauracji Domkego. 5. stycznia 1906 roku robotnicy socjaldemokratyczni i enzerowcy z fabryki Poznańskiego dyskutowali, a gdy zabrakło argumentów, zaczęli do siebie strzelać. W rezultacie - zginął jeden z NZR-owców. Jesienią 1906 roku rozpowszechniło się zjawisko usuwania z fabryk robotników, którzy w danym zakładzie stanowili mniejszość polityczną. Endecja w atmosferze zagrożenia i odwetu zorganizowała grupy bojowe, które miały na celu atakowanie przywódców socjalistycznych. W odpowiedzi partie lewicowe powołały do życia milicje samoobrony „które by strzegły ulic, konfiskowały broń nie socjalistów, usuwały znanych morderców i organizatorów band morderczych” (1). Nadużywano broni w każdy możliwy sposób. Narodowcy strzelali do strajkujących robotników, a socjaliści do łamistrajków. W końcu broń zaczęła służyć nawet do osobistych porachunków pod płaszczykiem walki ideowej.
Do najczęstszych potyczek dochodziło na Bałutach, gdzie całe kamienice były w rękach lewicy lub prawicy. Przez całą dobę bojówki patrolowały okolice, a na dachach trzymali warty strzelcy. Kilkakrotnie dochodziło do wzajemnych szturmów, po których pozostawało na ulicy kilkunastu zabitych. „Zaledwie spadnie zmrok - wszystkie bramy już są zamknięte, okiennice zaryglowane, po wąskich zaś i krzywych ulicach przesuwają się tylko partyjne patrole i straże. W nocy słychać wystrzały. Błysnęła gdzieś broń. Rozpaczliwy krzyk… dźwięk padającego ciała i znów niemal trwożny spokój.” (2) Łódzkie sądownictwo i władze udawały, że nie dostrzegają problemu, bojąc się zapewne zemsty w przypadku jakiejś interwencji. Partie polityczne zresztą powołały do życia własne sądy, które bardzo często wydawały wyroki śmierci nawet wobec bardzo błahych spraw. Ogromną karierę robiły w owym czasie wysyłane wzajemnie do siebie listy, zawierające jedno tylko zdanie: „Został wydany na pana wyrok śmierci”. Nieszczęśnik wiedział, że po otrzymaniu takiej wiadomości pozostawało mu już zazwyczaj kilka dni życia. Starano się jeszcze czasem zabarykadować mieszkanie i nikogo nie wpuszczać oraz z nikim nie rozmawiać, łudząc się, że sprawa przycichnie. „Ja się was boję! Skąd mam wiedzieć, czy wy nie jacyś tam socjaliści czy anarchiści… Ja, dajmy na to, odpowiem wam, a wy mnie za to potem, tak, z rewolweru utrupicie.” (3) W łódzkich gazetach z owego okresu dział z nekrologami rozpoczynał się zazwyczaj: „Zabito trzech, raniono czterech, przyczyna - różnica przekonań”.
W pierwszych dniach stycznia bratobójcze walki nabrały jeszcze bardziej masowego charakteru. Do przechodzących ul. Milionową dwóch socjalistów: Jóźwiaka i Fronczaka oddano z ukrycie kilkanaście strzałów, zabijając ich na miejscu. W rewanżu PPS zastrzelił dzień później narodowca Bolesława Konarzewskiego. Ofiary obu strzelanin miały zostać pochowane na tym samym cmentarzu jednego dnia. Pogrzeb narodowca odbył się w godzinach porannych i przebiegł bez zakłóceń. Kondukt przybył do kościoła św. Anny na Zarzewiu, gdzie następnie razem z księdzem Wacławem Wyrzkowskim udał się na cmentarz. Wyrzchowski znany był w mieście jako narodowiec i organizator kółek Chrześcijańskiej Demokracji, nie lubiący socjalistów. Kiedy więc godzinę później pojawił się ponad tysięczny tłum, odprowadzający trumny z Jóźwiakiem i Fronczakiem, zamknął się w kościele i nakazał informować żałobników, że wyjechał z Łodzi. Większość zgromadzonych nie chciała korzystać z usług księdza i obrządku katolickiego, jednak rodziny zabitych tłumaczyły, iż Wyrzkowskiemu już zapłacono za posługę. Kilkunastoosobowa grupa zaczęła się więc wykłócać w drzwiach kościoła, kiedy poinformowano ją o wyjeździe księdza. Gdy zamknięto drzwi, wzburzony tłum zaczął wygrażać Wyrzkowskiemu, a w odpowiedzi z dzwonnicy i z kościoła znajdujący się w środku narodowcy, którym przewodził Ludwik Denys, zaczęli strzelać do żałobników. Początkowo wszyscy cofnęli się spod budynku, zostawiając zabitych i rannych, a następnie grupa bojowców z PPS-u ruszyła ponownie do przodu ostrzeliwując zabudowania. Rozpoczęła się zaciekła walka, a po kilkunastu minutach odezwały się również dzwony kościelne, wzywające na pomoc okoliczną ludność. Efektem tego alarmu był jednak wyłącznie napływ kolejnych robotników, przyłączających się do jednej lub drugiej strony. Tłum żałobników bądź kładł się na ziemi, bądź uciekał do najbliższych zabudowań, w ten sposób pragnąc uniknąć przypadkowego postrzelenia. „Był to taniec iście piekielny, taniec szaleństw rzucających się wzajemnie na siebie, mordowali się wzajemnie towarzysze jednej narodowości… Kto nie padł na ziemię lub w tłumie nie był powalony na nią, krył się po domach i komórkach. W jednym tylko domu Meisnera skryło się przeszło 150 osób, inni zaś przez ogrody i parkany uciekali w pole, aby jak najdalej od miejsca bratobójczej rzezi.” (4) Kiedy na miejsce przybyły karetki pogotowia i zaczęły zabierać rannych, bojówki zatrzymywały je na końcach ulic i sprawdzały, kto jest przewożony. Jeżeli w środku był przeciwnik polityczny, wyrzucano go na ulicę, czasem dobijając, a w to miejsce kładziono swojego. W końcu kilku osobom udało się zakończyć strzelaninę, biegając od jednej do drugiej strony i prosząc o zaprzestanie walki. Pospiesznie zebrano swoich rannych i zabitych, uciekając z miejsca potyczki. Wojsko pojawiło się na miejscu bitwy dopiero kilka godzin później.
Wyrzkowski - komentując całe zdarzenie - stwierdził: „Oni w Boga nie wierzą i do kościoła nie chodzą. A kiedy umarłego prowadzą, to nie śpiewają pieśni religijnych, a swój Sztandar śpiewają (5). Rozumie się, odmówiłem”. (6) Wynikiem strzelaniny na Zarzewiu było zabicie 9 osób i ranienie kilkudziesięciu, a wydarzenia te zaogniły jeszcze bardziej wzajemną nienawiść.
W następnych miesiącach zaginęły kolejne 133 osoby, a setki zostały ranne, co dawało już łącznie zatrważającą liczbę blisko trzystu pięćdziesięciu zabitych w walkach między lewicą i prawicą w Łodzi. W kwietniu 1907 roku robotnicy wszystkich partii politycznych w kolejnych fabrykach uchwalali rezolucje, potępiające mordy polityczne „Niechaj po fabrykach wszędzie odbywają się podobne wiece! Niechaj klasa robotnicza manifestuje w ten sposób swoje oburzenie względem skrytobójstw i mordów! Niech robotnicy, tak socjaliści, jak i narodowcy, bez różnicy przekonań politycznych, narodowościowych i wyznania potępią tych wszystkich, co swoją prowokatorską agitacją i działalnością doprowadzają do zabójstw. Niech w ten sposób klasa robotnicza manifestuje swoją jedność, swe uświadomienie” (7). Za ich przykładem poszły 20. kwietnia 1907 roku partie polityczne, organizując dwie wstępne konferencje międzypartyjne, gromadzące przedstawicieli z 40 łódzkich fabryk. Trzecia skupiła ludzi z 49 zakładów. 24. kwietnia odbyła się w końcu ogólno-łódzka konferencja robotnicza w sprawie powstrzymania się od walk bratobójczych, w której wzięli udział przedstawiciele 249 fabryk. Członkowie PPS - Lewicy oskarżyli na niej pisma endeckie jako te, które nawołują do skrytobójczych mordów na działaczach socjalistycznych i Żydach. Jednak wobec zdecydowanego sprzeciwu endeków, którzy zagrozili zerwaniem konferencji, wydano oświadczenie, gdzie stwierdzono, że za morderstwami stoją „pewne odłamy prasy”, nie wymieniając ich z nazwy. Sama konferencja nie spowodowała natychmiastowego zaprzestania morderstw, ale w znacznym stopniu je ograniczyła, doprowadzając w kolejnych tygodniach do całkowitego ich zaprzestania.
Seksa
Przypisy:
(1) Czerwony Sztandar nr 127, 15 I 1907;
(2) Iwan Timkowski Kostin, Miasto proletariuszy;
(3) Iwan Timkowskij-Kostin, Miasto proletariuszy, s. 27;
(4) Rozwój, 19.01.1907 r.;
(5) Mowa o najpopularniejszej pieśni polskich socjalistów Czerwony Sztandar;
(6) Iwan Timkowskij-Kostin, Miasto proletariuszy;
(7) Wiedza 1907, t. I, s. 721