Tarnobrzeski głos poważny do dyskusji nad stanem polskiej świadomości #26 (1/2008)
Czytasz i jakby czegoś brakowało, by móc to znieść. Coś drażni, jest tak sucho, czujesz każde ziarnko piasku na języku, w ustach, rzeczywistość się pod tymi słowami czołga. Nareszcie uwolniona przez Kasię muzyka wpływa wolno pomiędzy słowa, zastygają stronice na kolanach i drążą raz obudzone znaczenia, a przed nimi płyną inne, łagodzą. A może te słowa są tak spragnione przyjaźni, szukają luki, w której mogłyby zacząć żyć w tym co możliwe – z tym, co niemożliwe. Ciągłe POMIĘDZY, jak szkalny obraz, który chciałby się wydostać. To chyba ostatnia scena z Kieślowskiego, z „Błękitnego” wzięta. To teraz już mamy „Złe sny” Sojki z obrazami Kieślowslowkiego i bezlitosnymi fraszkami Karasia. Razem – gdzieś pomiędzy Stalową Wolą a Tarnobrzegiem. Jak to brzmi? Luka pomiędzy Karasiem a rzeczywistością, która w nas się wrzyna, dotyka bez znieczulenia, dotyka naprawdę. Zraniona, oszukana jak Pytia, umieszczona z nie do końca własnej woli, by przepowiadać, by widzieć – gubiąc znaczenie i oddając jedynie obrazy sensów. Biorąc z powrotem książkę, Czytelniku, po kilku strofach zadajesz sobie może pytanie, jeśli jeszcze potrafisz sam siebie pytać naprawdę, ale inaczej nie zapraszałbyś Karasia na pogawędkę…
Cóż miłego może powiedzieć facet, którego ubecy tyle razy wyrzucali w niebyt, w miejsce, gdzie na plakatach zwyciężył właśnie On. Szkaradne, prawda? Skąd takie pytanie, czy mówi do Ciebie facet zakneblowany, czy szukajacy niemożliwego, by prawdziwe mogło stać się prawdziwe, proste, zwykłe, jak zwykli ludzie, których widzisz z okna… To wszystko?
Czujesz, że mówi się z człowiekiem opuszczonym, że mówisz z nieobecnym, z pośrednikiem, który pyta Pytii czy na biedę jest rada poza biedą samą i jeszcze można albo powinno się ją kochać z rozumu i zazdrości, że inaczej czas banalnie nas oszuka. Patrzysz jak obrazy, krótkie, czyste słowa znaczenia, strumień jasnych i kłujących myśli, wlatują w Ciebie bez pukania i nie czekają na „proszę”. Jakby autor nie słuchał Kaczmarskiego albo nie znał Goetla, a ich pociągi w Biesczady jechały na pewno po innych torowiskach.
Czytasz i czujesz jak depczą Cię ci, co mają i ci co nie mają chleba i nie wiesz: czy on ich kocha? Rozumie ich przymus, czy tylko tępo im się przygląda i szuka bezpiecznego dystansu, by przeżyć. Jego słowa wypowiadane są tak głośno, tak donośnie, że ocierając się o krzyk, pozostają na tyle żywe i wyjęte prosto z nich, iż pozwalaja mu trwać w tym dystansie, by siebie samego nie zranić. Nie wiedząc kiedy – sami stajemy się widownią, która nie wie już – do kogo w tym spektaklu należy. Po kilkunastu stronach my też czujemy się bezpieczni, oswojeni z Karasiem i Achmatową, która weszła wcale nie ukradkiem. Zaczynamy się wspinać na Akme, by po kilku następnych znowu poczuć się zbyt ciężko. Wtopieni w monotonny krzyk razem z nim zaczynamy śpiewać, że „przewidujemy już ów dzień nieunikniony”.
Tyle na razie nam wystarczy, znów zostajemy odrzuceni na bezpieczny dystans POMIĘDZY i siedzą sobie Karaś z Achmatową, piją herbatę, ale nie po rusku tylko po indiańsku. Wznoszą się, fruwają po katedrach, bawiąc się togami. Przez chwilę idą młodzieńczym krokiem po korytarzach Jagiellonki, gdzie Karaś zdobywał tytuły i tak niepotrzebnie wpadł w misterium greckiej przepowiedni, iż coś kazało mu szukać prawdy. Jest w tych strofach wiele z tępej, magicznej bezradności. Coś nieskończonego, co wydaje się ani głębokie, ani płytkie, tylko żyjące naprawdę. Czy to „coś” rysuje się przed nami w ułożonych przez niego słowach – czy to słowa, które zostały zmuszone żyć, by znaleźć swój kształt, barwę i owo „coś”.
Czy to się stało wówczas, kiedy Karaś pracował w kopalni cynku i ołowiu? Bo zobaczył akurat, jak uśmiech staje się dla niego zbyt wyraźny. Ujawnia kształt przeznaczenia, które nas urzeka. Kształt wydobyty ze szkła, równy, po którym pociąga swoim naostrzonym przez milczenie długopisem i uwalnia dzwięk… Jaki? Czy Karaś śmiejąc się ze swojego śmiechu niczego nie ujawnia, a jedynie chce zapytać? Czy śmieje się on, czy szarzy ludzie, o których nikt nie chce pisać bajek, bo to niby zbyt łatwe… Czy wtedy, w kopalni, nauczył się śmiać prawdziwie czy inaczej – tak POMIĘDZY tym, co możliwe w tym co niemożliwe, śmiać się z dystansu, który boli – bo jest ni stąd, ni stamtąd. Dystans, będący jednocześnie tak silnym zwarciem. Uczucia w nim pozostają suche, ale nadal zachłanne i to im pozwala wyjść poza przeznaczenie, które tak uparcie tropią. Nie jesteśmy więc do końca skończeni, chociaż klęska jest dniem powszednim. Czy o to chodziło, o nic więcej..?
Byłoby jednak nieprawdą, gdybym powiedział, że Karaś chce nas zamknąć w klatce, że zamieniając naszą drabinę na okno z krat (tylko widziane inaczej) bawi się nami jak Gombrowicz na cmentarzu, kiedy każe trwać pojedynkowi na gęby. Nie jest nas także w stanie oszukać, że mamy do pokonania jedynie strach przed oszalałym oddechem kozła, zbliżającym się coraz bliżej do Pytii. Autor wyrysował obrazy o charakterze prostych klaśnięć w pysk, razów, których nie chce się rozumieć, ale nie sposób ich odrzucić. I jeśli by się komuś śniło, że uda mu się po własnej drabinie uciec przed rzeczywistością do nieba (lub przynajmniej do kochanki z czwartego piętra), to Karaś niesie coś więcej niż gombrowiczowski pojedynek na gęby. Z pozoru ten sam, tylko u Witolda gęby należały do dwóch różnych osób. U Karasia – do Ciebie i twojej samotności. A może się mylę, bo wracam do niego jeszcze raz, strona 20, myśli Karasia nie da przejść na trzeźwo, do tego trzeba Czechowicza w miejscu, gdzie ujrzał swoją śmierć. Potrzeba jeszcze jednego głębszego, by dało się je znieść. Jednego głębszego łyku. Powietrza oczywiście…
Darek Wlaźlik
Marian Karaś, Zamyślenia z myślenia, wspólna edycja Ulicy Wszystkich Świętych & Innego Świata, Lublin-Mielec 2007, wyd. I, ilustrował Michał Graczyk
O autorze recenzji więcej w tekście Lecha Lele Przychodzkiego „Boczny wiatr”