W dół, do ziemi… #21 (1/2005)
…tak nazywała się jedna z najlepszych powieści Roberta Silverberga. Dotyczyła przemian, jakie pod wpływem zewnętrznych wypadków zachodzą w człowieku i uczciwości rozliczeń z sumieniem. Według autora – wady potrzebne są nam do zrozumienia własnej istoty, osiągnięcia (poprzez negację) wyższego szczebla rozwoju. Kto gra – wygrywa, zdaje się mówić Silverberg.
Zbyt to jednak piękne, by mogło sprawdzać się za każdym razem. Marek Kłuciński jest ofiarą własnej świadomości. I wyborów, jakich dokonywał.
W marcu 1968 roku wyszedł na warszawskie ulice razem z kolegami z politechniki. Odsiedział swoje, o dokończeniu studiów w tamtej rzeczywistości mógł już tylko marzyć. Oglądałem kiedyś uzasadnienie całkiem wysokiego wyroku –„Wysoki Sąd” przytaczał w nim słowa, kierowane przez „Duże Człowieki” do aresztujących go milicjantów: „gestapowiec”, „żul”, „skurwysyn”… Władza tego nie lubi. I karze.
W 1980 roku Marek po raz drugi uwierzył w społeczną sprawiedliwość – zaangażował się w ruch „S”. Początek stanu wojennego wyznaczył mu nową rolę – kuriera zdelegalizowanego związku. Potężny, rudowłosy potomek Vikingów rzucał się w oczy tak bardzo, iż… kontrole omijały go z daleka. Był zbyt podejrzany, by być podejrzanym naprawdę. Na szlakach kurierskich poznał swą późniejszą żonę, Jagnę, z którą emigrował do Australii. Pracował tam jako hodowca świń, zakładał sieci Novella w Chinach, włóczył się po Indonezji. Tęsknił. Za Polską i normalnością. Dziecko warszawskiego Grochowa nie umiało poza nim zagrzać dłużej miejsca.
Potem absolutna zdrada naszej inteligencji, eufemistycznie zwana „okrągłym stołem”, sejm kontraktowy, Tadeusz Mazowiecki i „wolny” kraj. Kłucińscy wrócili, już nie nad Wisłę, a nad Bystrzycę. Marek zamieszkał w Lublinie, w mieszkaniu teściowej na Bronowicach, w ostatnim z bloków, które w 1955 r. wznosili przy Krańcowej jeńcy niemieccy, przed wyjazdem do NRD.
Kontakty i przyjaźnie, które nawiązał podróżując, zaowocowały liczną korespondencją i twórczością „Dużych Człowieków” w ramach Mail Artu. Na przełomie lat 80/90-tych XX wieku był jedną ze znaczących postaci ruchu. Pracował wówczas na UMCS jako informatyk, nim tubylcza „Solidarność” nie zaczęła usuwać ze swych szeregów (i z zajmowanych w pracy stanowisk) działaczy „S” prawdziwej, tej sprzed 10 lat. Stanowili zbyt duże niebezpieczeństwo: byli AKTYWNI.
Wspólnicy, z którymi założył firmę komputerową, oszukali go – Marek wciąż ufał ludziom. Biznes, powstały za przywiezione z Australii pieniądze, ma się dobrze do dziś, tyle że bez „Dużych Człowieków”. Jeden kruczek prawny wystarczył, by Kłuciński znalazł się całkiem bez środków do życia. Wolność bywa droga.
Pracowaliśmy potem razem w kilku redakcjach, normalnie i na czarno. Marek świetnie pisał, zaś komputery nie stanowiły dlań tajemnicy. Ale boom „wolnych” czasopism się skończył. Przyszły złe dla wszystkich ideowców lata. Mnie udało się pozbierać, „Duże Człowieki” czuł się fatalnie na utrzymaniu żony i teściowej.
W 1999 r. wznowiliśmy z „Lu” Soroką pracę „Double Travel”, w lutym roku 2000 wróciła „Ulica Wszystkich Świętych”. W obu firmach Kłuciński rozkwitł. Nie zarabiał, ale był potrzebny i bawił się doskonale. Kiedy po dwu latach zrezygnowaliśmy z akcji terenowych na rzecz regularnej edycji pisma, coś zaczęło się psuć. Zbyt długie przebywanie na cudzym garnuszku zmęczyło Marka na tyle, iż zaczął się alienować. Pracy nie mógł znaleźć – był w zbyt podeszłym wieku. Rozładowywanie TIR-ów też zdarzało się coraz rzadziej…
„Duże Człowieki” pałętał się coraz bardziej sfrustrowany i jego rolę – redaktora technicznego „Ulicy…” – musiał przejąć „Amen” Popielnicki. Inaczej wychodzilibyśmy, niczym „IŚ”, co pół roku…
Z „Double Travel” się nie wycofał, ale kontakty ograniczył do niezbędnego minimum. Marniał w oczach. Ci, którzy dopiero wówczas mieli okazję go poznać (jak Jany Waluszko, Vanda Zakrzewska czy „Sancho” Piekarski) zdawali się być zdumieni. Nie taki jawił im się z naszych opowieści.
Po ciężkim wylewie walczył Marek o życie przez długie trzy tygodnie. Zmarł o świcie 2. czerwca br. Na jego pogrzebie, w przeciwieństwie do pogrzebów wielu łotrów, nie było tłumów. I dobrze, byli ci, którzy powinni. Rodzina, kilku kumpli…
Kraj, który kochał, zabił go. Potem już tylko „w dół, do ziemi”… Bez żadnych filozoficznych podtekstów.
Lech „Lele” Przychodzki