Zamknięta w społeczeństwie – wywiad z Jean Weir #37 (2/2012)
Jean Weir nie jest być może w Polsce zbyt znaną personą i zapewne nawet niektórzy anarchiści nie wiedzą, kim jest… A postać to niezwykle ciekawa. Od lat zaangażowana w akcje bezpośrednie, demonstracje i publicystykę międzynarodowego ruchu anarchistycznego (głównie we Włoszech i Wielkiej Brytanii). W latach 80. ub. w. edytorka jednego z pierwszych pism, podejmujących tematykę insurekcji w ruchu anarchistycznym - Insurrection. Z pismem współpracowali - jeden z głównych teoretyków anarchizmu insurekcyjnego, Alfredo Bonnano jak również znany anarchistyczny grafik - Clifford Harper. Jean od lat tłumaczy na język angielski polityczną twórczość Bonnano, która później wydawana jest w prowadzonym przez nią Elephant Editions (http://alphabetthreat.co.uk/elephanteditions/). Jeśli wierzyć ludziom z 325 Magazine, którzy przeprowadzili poniższy wywiad, Weir jest również osobą o silnym charakterze, niestrudzoną ale z drugiej strony także wesołą, otwartą, pełną życia i o wielkim sercu…
W jaki sposób doszło do aresztowanie Ciebie i czworga innych anarchistów (Antonio Budini, Christos Stratigopulos, Eva Tziutzia oraz Carlo Tesseri) 19. września 1994 roku, kiedy to zostaliście oskarżeni o zbrojny napad na Bank Rolniczy w Rovereto (Serravalle) we Włoszech? Co w Twoim życiu wpłynęło na podjęcie decyzji o przeprowadzeniu tej akcji?
Jak doszło do tego aresztowania?… Nie było to - rzecz jasna - „przestępstwo doskonałe”… Grupka miejscowych zauważyła jakichś ludzi, przeskakujących przez ogrodzenie do lasu w Górach Chizzola; zaczęło się wielkie „polowanie” na nas i w przeciągu kilku godzin wszyscy zostaliśmy otoczeni. Nie jest jednak tak, jak myślisz. Zapytałeś mnie, co spowodowało, że doszło do tego napadu. Można by pomyśleć, iż był to jakiś cel, do którego dążyłam. W rzeczywistości tak nie było. Jeśli wszystko potoczyłoby się inaczej i nie zostalibyśmy złapani, prawdopodobnie nikt nigdy nie dowiedziałby się o całym zdarzeniu. Pewnie byłby to „kolejny zwykły dzień” w życiu kilku anarchistycznych towarzyszy. Nie sądzę, by było coś szczególnego w tym, iż jacyś anarchiści zdecydowali się odebrać coś, co zostało ukradzione nam wszystkim - podobnie jak wszyscy inni wywłaszczani ludzie, musimy stawiać czoła problemowi przetrwania. Naszym celem nie jest jednak tylko „przetrwanie”, chcemy wyjść poza ograniczenia narzucone nam przez władzę i zacząć realnie działać.
Niektórzy towarzysze wierzą, że przyjdzie moment, kiedy wywłaszczenie stanie się aktem masowym, w którym wszyscy wyzyskiwani będą działać razem. Jednak pozostali nie chcą czekać na to w nieskończoność ani spędzić całego swojego życia, będąc wyzyskiwanymi czy też wyzyskującymi. Patrząc wstecz, myślę że niezwykłe było to, iż miałam do czynienia z towarzyszami, z jakimi można było rozmawiać o wszystkim i konsekwentnie działać razem. Mówię, że było to coś niezwykłego, chociaż wtedy było to dla nas normalne. Poznawanie się nawzajem, poznawanie własnej osoby - były owocem wspólnej walki - demonstracji, spotkań, rozmów, akcji itp. - w wymiarze nieformalnego ruchu anarchistycznego. Wzmocniły się nasze wzajemne relacje, każdy o każdym wiele się dowiedział, nie tylko w kwestii osobistych zamiarów, ale poznawaliśmy też swoje różnorodne osobowości, różnorodne reakcje, mocne i słabe strony. Myślę, iż od tamtej pory jest to rzecz naturalna dla towarzyszy, którzy się znają i nawzajem sobie ufają, że wspólnie podchodzą do określonych kwestii w bardziej gruntowny sposób oraz intensywnie współdziałają w osiąganiu celów kolektywnej walki, realizując różne nowe możliwości na każdym polu. Wśród anarchistów brak hierarchii dotyczy również tego typu działań. Realizując zamierzone cele ze szczerym zaangażowaniem w walkę o wolność, pamiętamy, iż wartość każdej z akcji zależy od powodzenia pozostałych.
Proces sądowy doprowadzał włoski rząd i media do furii… W jaki sposób inni anarchiści i buntownicy okazywali swoją solidarność z Wami podczas rozprawy sądowej i w czasie odsiadywania wyroku?
W zasadzie sprawa rozgrywała się w dwóch procesach sądowych… nie, w trzech! Najpierw odbywał się proces dotyczący rabunku, byliśmy wtedy przesłuchiwani. Potem zostaliśmy oskarżeni o dokonanie dwóch innych napadów w okolicy, co skutkowało kolejną rozprawą (ciągnącą się przez wiele miesięcy), podczas której jeden „skruszony terrorysta” wygadał się, co w konsekwencji doprowadziło do niesławnego „procesu Mariniego”. Lokalne media, znając sprawę Serravalle (obok Rovereto), natychmiast zwęszyły sensację. Pojawiały się wszystkie elementy afery medialnej w stylu „psychozy terrorystycznej”: cudzoziemcy, anarchiści, broń, napady itd… Jednak to jeszcze nic w porównaniu do tego, co miało nadejść niebawem - na skalę całego kraju. Reakcja anarchistów z Rovereto i tamtego rejonu była natychmiastowa i zdecydowana. Solidarność, jaką wobec nas wykazali, była żarliwa i często spontaniczna. Ujawniali tożsamość uwięzionych towarzyszy, przedstawiali nas jako anarchistów, jednocześnie wyraźnie demaskując i potępiając działania banków oraz tym samym usprawiedliwiając naszą akcję przeciwko nim. Robili to wszystko za pośrednictwem plakatów, ulotek, manifestacji, mitingów, itp. Niedługo po naszym aresztowaniu rozpoczęło się dwutygodniowe anarchistyczne Canenero. Myślę, że z różnych powodów społeczny wizerunek naszej odsiadki przyspieszył nieco nasze wyjście na wolność i opuściliśmy areszt wcześniej niż mogliśmy. Zainteresowanie ludzi tą sprawą i informacje na jej temat, jakie dniem i nocą rozpowszechniali bliscy mi towarzysze, były płomykiem radości, który oświetlał ten początkowy „mroczny” okres pobytu w więzieniu.
Tak wiele rzeczy się wtedy wydarzyło, trudno to wszystko opisać. Od samego początku na rozprawy przybywali anarchiści z całych Włoch. Sale rozpraw za każdym razem były pełne, często nie starczyło miejsca dla wszystkich. Pamiętam ogromne baci (całusy) i „A” wpisane w okrąg narysowane szminką na oknie budynku sądu po tym jak część osób nie wpuszczonych na salę sądową zaczęła okupować budynek naprzeciwko i przesyłać nam z góry pozdrowienia… Pamiętam, że na co najmniej 150 okolicznych bankomatach porozklejano komunikaty, w odpowiedzi na które jeden z banków wycofał swoje żądania odszkodowań… Był też transparent z życzeniami, wywieszony na budynku sądu, kiedy jedna z rozpraw zbiegła się z moimi urodzinami… race i fajerwerki wystrzelone pod więzieniem w Trento podczas jednej z rozpraw, odbywającej się w Sądzie Miejskim, w rezultacie której wypuszczono na wolność część lokalnych aktywistów. Kiedy byłam przetrzymywana w więzieniu o najostrzejszym rygorze w Vicenzie, pewnego razu dał się usłyszeć ogromny łomot, szczególnie głośny w części wydzielonej dla kobiet. Okazało się, iż aktywiści wynajęli autokar i z okazji Nowego Roku zrobili zaimprowizowaną demonstrację z użyciem rac, transparentów i bomb z farbami. Akcji tej towarzyszyło duże ryzyko, ponieważ w rejonie Vicenzy znajdowała się amerykańska baza wojskowa NATO. Kiedy wyszłam na wolność dowiedziałam się, że wszyscy dobrze się wówczas bawili, a impreza była później kontynuowana przez całą noc gdzieś w pobliskich górach. Dzień później nad kobiecym dziedzińcem spacerowym latał już policyjny helikopter, który zabezpieczał to miejsce do czasu, kiedy zostałam przeniesiona do więzienia Opera w Mediolanie. Ta demonstracja sympatii i solidarności ze mną przyczyniła się do usunięcia mnie z tego obrzydliwego miejsca bez udziału żadnych nadskakujących pism, słanych do naczelnika więzienia czy tego typu rzeczy. To są niektóre momenty, jakie pamiętam z tamtego początkowego okresu. Później, za sprawą wspomnianego przeze mnie „skruszonego” (byłego) „bojownika”, który wymyślił sobie grupę zbrojną, do jakiej rzekomo wszyscy z nas należeli, wielu aktywistów zostało aresztowanych, inni musieli się ukrywać. Wielu z kolegów, którzy pozostali na wolności, podjęło wtedy intensywne dyskusje w celu uzgodnienia dalszych działań w tej sytuacji. Nie wiem jednak wiele na ten temat. Odpowiadając na twoje pytania przypominam sobie tamte - nie tak znowu odległe - czasy. Pamiętam tę solidarność, która czyniła mnie niezmiernie szczęśliwą i napawała wielkim optymizmem. To było niesamowite. Coś takiego może poczuć tylko ktoś, kto sam znalazł się w podobnej sytuacji.
Jak sam widzisz - nie potrafię streścić wszystkiego w kilku linijkach, choć i tak jest to tylko fragment tego, co robili moi towarzysze, dzień po dniu, przez te wszystkie lata. Założone jeszcze wcześniej związki anarchistyczne, walczące w obronie więzionych aktywistów, bardzo aktywnie poszukiwały wówczas prawników, organizowały wsparcie i pomoc materialną za pośrednictwem koncertów, akcji benefitowych itp., regularnie rozpowszechniały informacje na temat całej sytuacji, jaka stawała się coraz bardziej napięta - potęgowały się represje i ataki, wymierzone w sporą część ruchu anarchistycznego. Aktywista, który słał przekazy pieniężne, został oskarżony o bycie „skarbnikiem” jakiejś rzekomo tajnej organizacji, wyimaginowanej przez prokuratora generalnego Mariniego i policyjne służby specjalne. Nakazem sądowym został on aresztowany. Towarzysz, inicjujący aktywność związków, broniących praw uwięzionych, został oskarżony o sfałszowanie komunikatu wysłanego do turyńskiego Radia Blackout przez policyjne służby wewnętrzne. Obaj zostali później uniewinnieni albo wycofano postawione im zarzuty. W przeciągu różnych okresów ciągnących się represji, po wszystkich większych miastach, wielu miasteczkach czy małych wsiach - wszędzie tam, gdzie byli anarchiści, chcący okazać swą solidarność - rozwieszano i rozsyłano tysiące plakatów.
Co do kilku aktywistów, którzy zostali złapani na „gorącym uczynku”, o jakich nie mam wiele do powiedzenia, sprawa ta skutkowała oskarżeniem około 60 anarchistów o uczestniczenie w tajnej organizacji, insurekcję przeciwko władzy itd… Skończyło się wieloma wyrokami dożywotniego więzienia. Wszystko przez „relacje” dwudziestoletniej dziewczyny Carla - jednego z moich współwięźniów, który został oddzielony od reszty przez ROS (Reparto Operazioni Speciali/Specjalna Grupa Operacyjna) jako osoba młoda i wrażliwa, w związku z czym potencjalnie podatna na zastraszenie i współpracę z policją i wymiarem „sprawiedliwości”. Powiedziała ona, że była członkiem „bandy” i współuczestniczyła w jednym z napadów dokonanych w rejonie Trento. Historia, którą stworzyła była tak absurdalna, że aż śmieszna. Jednak cała sprawa stała się dosyć poważna - dokonywano setek nalotów w całych Włoszech, wielu towarzyszy trafiło do więzień, część podjęła strajk głodowy i została wypuszczona. Rozpoczęła się rozległa akcja protestacyjna przeciwko fabrykowaniu zarzutów, stawianych anarchistom. Sytuacja ta była wtedy głównym przedmiotem działań aktywistów, znajdowała się w centrum uwagi: ciągłe spotkania, ataki na prasę, naloty na stacje metra, dokonywane w pierwszym dniu procesu Mariniego, demonstracje, objazdowe akcje informacyjne, itd. Obok aresztowań miały miejsce pomówienia, wypaczające anarchistyczne metody działań. Na obszarze całego kraju wydrukowano i rozprowadzono kilkadziesiąt tysięcy artykułów na ten temat. W ramach aktywności ruchu anarchistycznego w całych Włoszech przeprowadzono wiele akcji, robione były ulotki i plakaty, organizowano niezliczone ilości spotkań z różnymi grupami i pojedynczymi osobami. Za pośrednictwem niezależnych mediów regularnie nadawane były audycje informacyjne. Akcje solidarności miały miejsce również w Niemczech, Grecji czy Hiszpanii. Pewna towarzyszka z Niemiec wydawała dwujęzyczne pismo, tłumaczyła wiele włoskich tekstów - mam na myśli teksty propagandowe, nie powiązane z trwającymi represjami czy organizowanymi w tym czasie spotkaniami i akcjami pomocy uwięzionym. Zresztą przez wszystkie lata mojej odsiadki była ona na różny sposób bardzo mi oddana. Otrzymywałam bardzo dużo listów, telegramów, kartek z dobrymi życzeniami, serdecznymi słowami wsparcia, pocieszenia, optymizmu, zaangażowania i solidarności od towarzyszy zewsząd, w tym z Wielkiej Brytanii.
Opowiesz nam o swoich doświadczeniach z pobytu w więzieniu? O okazjach i możliwościach przeprowadzenia buntu czy tego typu rzeczach? Jak wyglądały Twoje relacje z innymi więźniami?
Kolejna długa historia… Od czego tu zacząć? Więc, zacznę od tego, że przez te wszystkie lata nie byłam tylko w jednym, ale w siedmiu więzieniach. Spędziłam sporo tego czasu przewożona w kajdankach, policyjną więźniarką, między Mediolanem a Trentino. Podczas gdy sąd w Trento prowadził swoją parszywą sprawę, ja patrzyłam przez otworki w metalowych okienkach, chcąc dojrzeć góry albo kwitnące sady. Warunki panujące w poszczególnych więzieniach były dosyć specyficzne i niezmiernie zróżnicowane. Istnieją jednak elementy charakterystyczne dla wszystkich kobiecych więzień: są one dużo mniejsze niż te przeznaczone dla mężczyzn, zwykle mają znacznie mniej udogodnień, często w ogóle nie odpowiadają potrzebom edukacyjnym czy rekreacyjnym. Od początku uderzające i irytujące było dla mnie to, że byłam sama - zostałam odseparowana od moich towarzyszy, którzy przez większość czasu dzielili jedną celę, mieli zatem wystarczającą możliwość żeby rozmawiać, razem się śmiać i - ogólnie rzecz biorąc - przeżywali to wszystko wspólnie. Eva i ja zostałyśmy w więzieniu rozdzielone. Na szczęście ona została wypuszczona po miesiącu czy jakoś niedługo po zamknięciu. Ja bywałam już w podobnych sytuacjach wcześniej, wiedziałam czego mogę się spodziewać, byłam więc odpowiednio zmobilizowana. Siły dodawała mi wspominana wcześniejszej solidarność, okazywana zza murów więzienia. Ciągle jednak działo się wokół tak wiele, o tak wielu sprawach chciało się porozmawiać ze swoimi towarzyszami, co w moim przypadku było niemożliwe. Mam na myśli choćby jakieś ciekawe tematy, dotyczące więzienia. Wszystkie zresztą tematy, nawet najcięższe, byłyby ciekawe. Odgłos przysłowiowego „skrzydła motyla” może pojawiać się i znikać w każdej chwili, powracać niczym bumerang, podobnie ludzkie myśli zdają się (czy też faktycznie robią to) ciągle działać, podejmując analizę rzeczywistości. Uważam, iż zwykłe egzystowanie, bycie sobą, dobre samopoczucie czy zachowywanie zimnej krwi - istotne samo w sobie - stanowi podłoże rewolucji w kontekście obalania instytucji państwa, które są wykreowane w celu poniżenia i upokorzenia ludzi. W naszym przypadku wszystko działo się bardzo spontanicznie.
Z czasem sytuacja upodobniła się do panującej w latach 70. czy 80. we Włoszech, kiedy tysiące aktywistów było pozamykanych w więzieniach - zwykle spełniających warunki najostrzejszego rygoru. Walka ciągle jednak trwała, jako konieczna kontynuacja tego, co działo się wcześniej. Praktycznie nic nie zmieniało się w tej kwestii, pomimo ciągłych aresztowań lewicowych aktywistów. Dzisiaj natomiast - z różnych powodów - jest nas stosunkowo niewiele, szczególnie kobiet. Co więcej: mimo że anarchiści nie deklarują swojej „polityczności”, często kończą jako więźniowie polityczni, dlatego, iż państwo izoluje ich od pozostałych więźniów w celu uniknięcia „rozsiewu” propagandy. Istotnie, w niektórych spośród tych niewielkich więzień, w jakich siedziałam, począwszy od Rovereto, byłam izolowana od pozostałych, tak bardzo, jak było to tylko możliwe. Nikt nie próbował przeglądać broszurek, które przychodziły do mnie pocztą. Co niektórzy wręcz bali się ich dotykać. Mnie natomiast pozbywano się jak najszybciej. Jedyną rzeczą, jaką pamiętam z więzienia w Trento, jest trzęsienie ziemi, które miało miejsce pewnej nocy. Po tym trzęsieniu nie mogłam zasnąć, nie wiedziałam co robić, bałam się oczekując kolejnego wstrząsu aż w końcu usnęłam. Tego typu zdarzenia miewały tragiczne skutki… np. 8 uwięzionych (i dwie strażniczki) poniosło śmierć w pożarze, który wybuchł w więzieniu Le Vallette w Turynie w roku 1986; mrożące krew w żyłach są relacje więźniów z Nowego Orleanu - by wymienić tylko kilka. Nie możemy o tym zapominać - poza anegdotami i reminiscencjami, więzienie to miliony ludzkich istnień na całym świecie tłamszonych przemocą dzień i noc. Ludzie zamknięci w więzieniach są zakładnikami państwa, skazanymi na łaskę biurokratycznej hierarchii, tych parszywych tchórzy, przez 24 godziny na dobę.
Kobieca część więzienia w Trento została zamknięta, więc przeniesiono mnie do Vicenzy, o czym mówiłam już wcześniej. Tam sekcja kobieca składała się z dwóch rzędów cel, będących naprzeciwko siebie. Rano otwierane były wielkie żelazne drzwi, za nimi były kolejne - zakratowane - zamknięte. Tyle miałyśmy „luzu” przez cały dzień. Drobniejsze, blade dziewczyny całymi dniami zostawały w łóżkach, gdyż pomimo, że był tam dziedziniec spacerowy, na zewnątrz panowało przeraźliwe zimno (Vicenza położona jest w górach). Mimo, iż przymus ćwiczeń fizycznych w więzieniu jest określony w ustawie, to nigdzie nie ma mowy o obowiązkowym dla każdego czasie ich trwania. Obligatoryjne dwie godziny przebywania bez żadnego konkretnego zajęcia w okropnym mrozie na rozległej przestrzeni wyłożonej żelbetonem, to za dużo dla większości ludzi. Klawisze byli wręcz zadowoleni, że mieli z głowy pilnowanie nas w tych warunkach. No i zaczęło się… najpierw „po dobroci” - opisywanie warunków służbom medycznym, pisanie zbiorowych postulatów do naczelnika itd. - bez skutków. Ciężko było nawiązać kontakt z pozostałymi więźniami, bo - poza spacerniakiem - tylko kilka godzin dziennie było przeznaczonych na „integrację”, do tego trzeba było się na nie zapisywać, „z góry” podając konkretną osobę, z którą miało się być zamkniętym, albo jaką chciało się odwiedzić. Niemniej jednak zdołaliśmy się dogadać i umówiliśmy się, że danego dnia wyjdziemy na spacerniak i w ramach protestu nie wrócimy do budynku po dwóch godzinach. W kontekście więzienia było to równoznaczne z insurekcją. No i nadszedł ów dzień. Okazało się, iż na dziedzińcu są obecni strażnicy z męskiego skrzydła, co oznaczało, że nici z naszych planów. Niedługo potem (był to okres tuż po noworocznej manifestacji) sąsiadka z celi obok - C. i ja „zniknęłyśmy”. Mnie przeniesiono do „politycznej” części więzienia Opera w Mediolanie, a C. do prowincjonalnego więzienia w jakiejś zapadłej dziurze. Ta rozległa relacja ma na celu pokazanie jak zwykłe proste upomnienie się o swoje podstawowe „prawa” jest traktowane jako zagrożenie dla porządku i więziennej hierarchii.
Żeby dobrze rozumieć to, o czym mówię, trzeba zdawać sobie sprawę z kontekstu, na jaki człowiek jest skazany, przebywając w więzieniu. Kiedy dostajesz się do więzienia, nie mówisz: „Wow! Ile tu ludzi jest zamkniętych! Doskonałe warunki, żeby zrobić bunt! Zaczynajmy!”. Stajesz w obliczu sytuacji, gdzie każdy ma wystarczająco dużo własnych problemów. Mało kogo interesuje, kto kim jest i jaki jest. Osobiście - co nie jest w moim stylu - sama też się tym nie interesowałam. Nie szukałam kontaktu ze swoim otoczeniem. Mimo to, w niektórych więzieniach siedzieli „polityczni”, którzy wiedzieli, kim jesteśmy. Było to coś szczególnego. Zwykle sytuacja wygląda tak, że jedynym Twoim zadaniem w więzieniu jest po prostu przeżycie, radzenie sobie jakoś w roli więźnia, egzystowanie w nowych „odmiennych” warunkach i pogodzenie się z tą ponurą rzeczywistością. Próbujesz coś zrobić, żeby ta rzeczywistość nie była tak przykra. Większość kobiet odsiadujących wyroki znajduje się w dużo gorszym położeniu niż my. Wiele z nich ma dzieci, często tysiące mil stamtąd. Cały czas martwią się o nie. My mamy o tyle lepiej, iż mamy towarzyszy, solidarność, świetnych prawników, którzy zazwyczaj sami są aktywistami. Mimo tego wszystkiego, spotkanie tak wielu różnych odjechanych ludzi, stłoczonych w jednym miejscu z powodu wybranych przez siebie dróg życiowych i środowisk z jakich wyszli, „szumowin tej ziemi”, określanych jako: oszuści, narkomani, „mordercy”, „dziejowi przywódcy”, innym razem: prostytutki, dealerzy narkotykowi itp., było czymś niesamowitym. Przeżywałam doprawdy wzruszające i często bardzo miłe chwile. Nie zrozum mnie źle, nie traktuję więzienia jako „najlepszych chwil w życiu”. Jednak, kiedy spotyka się tak wiele osobliwości, które siłą zgrupowane są w jednym miejscu na podstawie tego wspólnego dla wszystkich mianownika i każda z tych osób jest wówczas naprawdę sobą wraz ze swoim niesamowitym dziwactwem i odmiennością, pojawia się dziwna alchemia, co przekracza wszystkie mury, łączy wszystkich i staje się momentem prawdziwej wolności, zagrażającej właściwemu status quo więzienia. Oczywiście, najlepiej by było móc obalić rzeczywiste mury więzienia…
Wiele z tamtych kobiet ciągle jeszcze siedzi. A i więcej przyszło nowych. Pytałeś o solidarność. Nie mogłabym zakończyć tej refleksji bez przytoczenia niezapomnianej chwili solidarności, jakiej swego czasu doświadczyłam od pozostałych więźniów. Jak wspominałam, otrzymywałam dużo listów, które oficjalnie nie były cenzurowane. Wśród nich była masa wiadomości z Canenero oraz znaczna ilość archiwalnych numerów włoskiego pisma anarchistycznego ProvocAzione, które wydawane było jeszcze w latach 80. W więzieniu Opera, po rutynowym przeszukaniu, zabrano mi z celi egzemplarze tej gazety. Wyjaśniono to kiepskim uzasadnieniem, jakoby stanowiły one „zagrożenie w razie pożaru” czy, że niby były „nabyte nielegalnie” itp. Oczywiste było to, że treść pisma nie była przez nich akceptowana. Byłam wściekła i domagałam się oddania mi moich gazet. Każdy, kto był w więzieniu, wie, iż nie ma tam czegoś takiego, jak „żądanie i spełnienie tego żądania”. Nawet najbardziej błaha prośba, jak np. o pozwolenie na zakup pary skarpetek, musi przejść przez ciąg procedur, który może trwać tygodniami. Nie byłam skłonna czekać, więc zareagowałam od razu. Mój protest polegał na tym, że po prostu odmówiłam powrotu do celi ze spacerniaka po upływie czasu, przeznaczonego na ćwiczenia. Natychmiastowym efektem mojego buntu było pozwolenie na audiencję u Mareschiallo z kobiecego bloku więziennego. Ostatecznie odzyskałam swoje gazety, a najbardziej znienawidzony klawisz z kobiecego więzienia zniknął stamtąd na parę tygodni, dzięki czemu wszyscy odetchnęli z ulgą.
Inną konsekwencją było postawienie mnie w poniedziałek rano przed swego rodzaju „sądem wewnętrznym”, na którego czele stanął naczelnik więzienia, a obecni tam byli również strażnicy, policja, psycholodzy itd. Zapadł wyrok: winna niesubordynacji. Kara: dwa tygodnie w karcerze. Był to szok dla wszystkich z kobiecego skrzydła, wśród których wiele kobiet siedziało już prawie dwadzieścia lat. W więzieniu Opera rzadko w ogóle zdarzały się kary nawet 2-3 dniowe. Po zbadaniu przez lekarza, jaki oświadczył, że jestem zdolna do odbycia kary (do lekarza zawsze należało ostatnie słowo, nawet w celi śmierci…), przemaszerowałam do bloku izolacyjnego, by przebywać w zamknięciu przez 22 godziny na dobę, mając przy sobie tylko najpotrzebniejsze mi rzeczy: moje anarchistyczne pisma (odzyskawszy je), kilka książek, słownik i małe radio. Przydzielono klawiszy, którzy siedzieli po drugiej stronie metalowych drzwi i obserwowali mnie przez wizjer. Wypuszczali mnie na jedną godzinę rano i jedną po południu na mały obskurny dziedziniec, żebym zażyła trochę ruchu. Każdego, kto by się do mnie odezwał, czekały podobne sankcje. Pewnej nocy, po długotrwałej walce z dokuczającymi mi komarami (to był środek sierpnia, 40 stopni) obudziłam się na dźwięk jakiegoś głośnego rapowego kawałka, który leciał tuż pod moim oknem. Wyglądnąwszy przez okno dostrzegłam dziewczyny, pracujące w ogrodzie tuż obok. Tańczyły sobie między grządkami roślin, rapując jednocześnie cały tekst. Co za ryk! Kiedy następnie wyszłam na „powietrze”, wszystkie kobiety z segmentu stały w oknach swoich cel i śpiewały najgłośniej jak tylko mogły wszelkie znane im piosenki miłosne i rewolucyjne. Nastąpiła taka dezorientacja i konsternacja, że klawisze zmuszeni byli zabierać mnie dwa razy dziennie na spacer na obiekty sportowe, zamiast tego paskudnego spacerniaka. Kończąc… powiem tylko, iż przez cały ten okres jedzenie więzienne lądowało w toalecie, a ja miałam stałą dostawę świeżej żywności, ciepłej kawy itd. To dzięki sprytowi i pomysłom, do jakich zdolni są tylko ci, którzy przebywają w zamknięciu wbrew własnej woli, gdy nie są zauważeni poza swoją celą przez mundurowych szpiegów czy przez uzbrojonych strażników, pilnujących więziennych murów. Gdy minęły te dwa tygodnie, w kobiecym bloku odbyła się wielka impreza.
Jak czułaś się po opuszczeniu więzienia, gdy powróciłaś do „społeczeństwa”?
Społeczeństwa? A co to jest społeczeństwo? Wydaje mi się, że od początku moje doświadczenia ze społeczeństwem były dosyć ciężkie. Kiedy chodziłam do przedszkola, to przez pierwsze dwa tygodnie musieli zamykać mnie w sali zajęciowej. Być może siedząc w więzieniu przeżyłam coś w stylu „zamknięcia w społeczeństwie”. Od tego nie można uciec - chyba iż, jak już mówiłam, określisz sam siebie jako „jeniec wojenny” i spędzisz resztę swojego życia w osamotnieniu, posiadając taki specyficzny status. Więzienie to świat zewnętrzny w „pomniejszeniu”. Paranoja, na którą jesteś skazany. Nie ma gdzie się schować, więc w jakimś stopniu - czy tego chcesz czy nie - stajesz się częścią tego społeczeństwa - przez wzgląd na współwięźniów i żeby robić cokolwiek ze swoim czasem. Wszystko ma zawsze dokładnie określone ramy, na każdym polu jest się ograniczonym. Tak jak w społeczeństwie „na zewnątrz”, struktura więzienia jest spolaryzowana: segregacja i wykluczanie rebeliantów, integrowanie i zaangażowanie pewnych pozostałych więźniów w ich zamkniętej rzeczywistości. Okres, kiedy sama doświadczałam tego zbiorowego stłamszenia, był dla mnie najgorszy. Układ, który tam tworzą czy stan, do jakiego dążą, napawa mnie obrzydzeniem. Chciałoby się napluć strażniczce w twarz i powiedzieć jej, żeby się przestała szczerzyć, kiedy rano przychodzi do twojej celi. Jednak już samo powiedzenie „dzień dobry” może się dla ciebie źle skończyć. Niedawno pewien włoski aktywista opowiadał mi, że kiedy w ubiegłym roku przebywał w więzieniu, spotkał tam kilku bojówkarzy z dawnych Czerwonych Brygad. Oni zawsze nazywali klawiszy stronzo (z wł. dupek - przyp. tłum.) lub innym razem pezzo di merda (z wł. na ang. piece of shit - przyp. tłum.) - gówno. Mówił, iż inni bardzo im tego zazdrościli, bo gdyby ktokolwiek spróbował tak powiedzieć, to zostałby cały posiniaczony i pewnie miałby połamane żebra. Generalnie trzeba się nauczyć powstrzymywać osobisty wstręt i obrzydzenie przez cały czas przebywania w tym syfie. Kiedy wyszłam z więzienia, nałożono na mnie krótkotrwały areszt domowy. Potem, oczekując kolejnego wyroku we Włoszech, tym razem w sprawie kradzieży samochodu połączonej z rozbojem, wróciłam do Londynu. Niepostrzeżenie wślizgnęłam się więc z powrotem do mojego tutejszego getta egzystencjalnego. Powiem szczerze, że bez żadnej dumy z mojej strony, gdyż cała ta egzystencja, podobnie zresztą jak każda, wymaga wielu kompromisów. Tu nie ma żadnej prawdziwej walki, żadnego poważnego działania pod kątem zwalczania tego, co zniewala ciebie i wszystkich wokół. Możesz być zapalonym, szalonym aktywistą albo spędzać czas próbując ogarnąć to, co się dzieje. Możesz „uspołeczniać się” do pewnego stopnia w tej rzeczywistości, jednocześnie trwając przy swoim na ile potrafisz i ciągle poszukując okazji i czegoś podobnego do tej walki, w jakiej chciałbyś brać udział. Zatem w tym otwartym więzieniu zawsze jesteś kimś nieprzystosowanym, jesteś wyrzutkiem, outsiderem, grającym swoją rolę i skazanym na akceptowanie „reguł społecznych”.
We Włoszech historia insurekcji jest dosyć długa, zarówno w odniesieniu do czasów obecnych, jak i dawniejszych. Czy możesz nam coś opowiedzieć na temat toczonej tam walki społecznej, w której miałaś okazję uczestniczyć?
W latach 70. i 80. we Włoszech, obok licznie działających tajnych organizacji deklarujących walkę z państwem, swój rozkwit przeżywał ruch insurekcyjny. To co się wtedy działo, co się czuło w powietrzu wokół siebie, było niezmiernie ekscytujące. Można by przytaczać niezliczone przykłady wolnego squattingu, okupowania uniwersytetów, bojkotowania opłat za bilety, komunikację, posiłki itd. W samej Bolonii były setki młodych ludzi, odmawiających tego typu opłat. Wiele małych akcji sabotażowych było przeprowadzanych przez pojedyncze osoby albo niewielkie grupy osób, działające bez całej tej rewolucyjnej retoryki, jaka cechuje organizacje bojowe. Fakt ten miał ogromny wpływ na tę część ruchu anarchistycznego, która zwykła była używać tego typu metod walki. W owym nieformalnym ruchu zawsze istniała silna świadomość wspólnej sprawy i uczestniczenia we wspólnej walce o wolność razem z innymi towarzyszami. Skutkowało to rozwojem czegoś, co część anarchistów nazywa „insurekcyjnymi metodami” walki. Taka walka pociąga za sobą próbę zaangażowania mas we wspólne działania - razem z anarchistami - przeciwko konkretnemu celowi opartemu na utrwalonym społecznym micie. Wymaga to prowadzenia nieustającej walki. Nie jest to kwestia małej grupy anarchistów, która decyduje się zaatakować jakąś konkretną instytucję czy organ przedstawicielski władzy. Chodzi tu o usiłowanie wciągnięcia jak największej ilości ludzi, tworzących samorządne wspólnoty - jednostki organizacyjne, takie jak grupy, gminy, ligi czy jakkolwiek miałoby się to nazywać - i wspólny zmasowany atak na wybrane cele. Podstawą budowania takiego ruchu jest brak hierarchiczności, a zarazem możliwość rozwoju i poszerzania horyzontów. W momencie, gdy obiekt naszego ataku znajdzie się w zasięgu naszych możliwości, a każda jednostka jest przygotowana mentalnie, ma dojrzałą świadomość społeczną i rozumie podstawowe zagadnienia (brak organizacji przedstawicielskiej, partycypacja w podejmowaniu decyzji, kreatywność itd.), walka może wykroczyć nawet poza obrany cel. Miałam szczęście przeżyć coś takiego. Nawet pomimo tego, iż ostateczny rezultat nie był taki, jak planowaliśmy i na jaki ciężko pracowaliśmy, to uważam, że było warto.
Był rok 1980, Comiso na Sycylii - miejsce, gdzie wówczas mieszkałam. Amerykanie postanowili umieścić w pobliskiej bazie wojskowej pociski Cruise. Reakcją na to był szeroki sprzeciw społeczny. Aktywiści antynuklearni, komuniści, socjaliści, zieloni itd. organizowali masowe demonstracje i pokojowe pikiety pod tą bazą. Lokalni anarchiści postanowili wyodrębnić się z całego tego cyrku i przyjąć metodę ciągłej walki w myśl rewolucji społecznej. Istotą anarchistycznej walki jest to, że odbywa się w sposób ciągły, nie ma końca. Robiliśmy broszurki przedstawiające powody nie tyle militarne, co społeczne i ekonomiczne, dla których jedyną rozsądną odpowiedzią na to śmiercionośne przedsięwzięcie było zajęcie i zniszczenie bazy. Drukowaliśmy tysiące tych broszurek przy pomocy starego ręcznego powielacza Roneo, wykorzystując szablony, które dostaliśmy w Anglii od towarzyszy z Walki Klas. Nie mieliśmy środków, żeby zorganizować przemówienie. Byliśmy zdani sami na siebie, wszystko improwizowaliśmy. Udało się w końcu zmontować sprzęt nagłaśniający. Przemieszczaliśmy się, wygłaszając - robił to głównie Alfredo - dosadne, konkretne i wyraźne przemówienia na placach w okolicznych wioskach, gdzie obecna była większość mężczyzn z każdej miejscowości. Robiliśmy również, ulotki adresowane szczególnie do kobiet. Chodziliśmy po osiedlach i rozdawaliśmy je, wygłaszając zaimprowizowane wykłady dla niektórych z nich. Wydrukowaliśmy ponadto ulotki dla pracowników rafinerii paliwowej Anic (kiedy Digos - polityczni gliniarze - zatrzymali nas, ci pracownicy odmawiali przyjścia do pracy, dopóki nie zostaliśmy zwolnieni), dla uczniów szkolnych. Ulotki były rozdawane pod każdą szkołą. Na skutek tego, część uczniów nie poszła pewnego dnia do szkoły i zorganizowała spontaniczną demonstrację, która zapełniła jeden z placów. To wtedy właśnie zdałam sobie sprawę z tego, jaka w rzeczywistości jest oficjalna władza na poziomie lokalnym. Zjawił się u nas lider Partii Komunistycznej i zaproponował współpracę. Zresztą szkoda gadać, jego poglądy były bardzo płytkie.
Tymczasem, jako że wiele z nas mieszkało ponad 60 mil stamtąd, pewni ludzie użyczyli nam mały stary dom. Spotkania, ulotki, plakaty itp. przemówiły do wielu osób z różnych miejsc i środowisk - do uczniów, kierowców ciężarówek, rolników czy jeszcze innych. Wszyscy oni stali się świadomi potrzeby likwidacji bazy. Organizowano niewielkie grupy, które nazywano „ligami” z braku lepszego słowa. Grupy te, zwykle złożone z dwóch-trzech osób, jednakowoż mające potencjał rozwoju i ciągle mnożące się, dając wyraz nasilania się walki, z czasem zaczęły potrzebować jakiejś siedziby, która byłaby punktem zaczepienia, miejscem koordynowania działań, tj. organizowania spotkań, redagowania i drukowania broszur czy ulotek itp. Wynajęto takie niewielkie miejsce w Comiso i przyznano mu status Coordinamento (z wł. koordynowanie - przyp. tłum.), oddolnie utworzonych lig przeciwko umieszczeniu w bazie pocisków Cruise. Działali tam ludzie, którzy wspólnie byli w stanie doprowadzić do likwidacji bazy - razem obok siebie koledzy z pracy, sąsiedzi, całe rodziny - przy użyciu wszystkiego, co się dało: zwierząt hodowlanych, traktorów, koparek itd. To było niesamowite. Poza ewidentnymi i oczywistymi represjami wobec nas, dochodziło jednak również do prób przeszkodzenia nam w inny sposób. Chodzi mi m.in. o lokalną „mafię”, dwie zamaskowane osoby, co pewnej nocy napadły na nas z pistoletami, oddając strzał, po którym kula przedziurawiła nogawkę Alfredo. Potem Partia Komunistyczna - jak zawsze grająca rolę mediatora i tonująca sprawę. No i w końcu, choć nie „na końcu” - ruch anarchistyczny sam w sobie. Poza tym przeszkodą były nasze własne indywidualne ograniczenia, problemy czy niedomogi. Nie jest możliwe, żebym tu przytoczyła wszystkie szczegóły naszej wspólnej walki. Jednak patrząc wstecz myślę, że powinno się jakoś uwiecznić pamięć o tamtych wydarzeniach, o tej sprawie, jako iż było to wielkie przeżycie, mające ogromne znaczenie tak teoretyczne jak i doświadczalne dla nas wszystkich.
Aktualnie jesteś zaangażowana w działania Elephant Editions. Ten projekt publicystyczny jest znany szczególnie z tłumaczenia tekstów Alfredo Maria Bonanno oraz innych anarchistów „insurekcyjnych”. Zważając na to, że nie chcemy tworzyć ani powiększać kultu osoby, powiedz co sprawia, iż idee i przesłanie Alfredo oraz innych działaczy, których pisma publikujesz, są tak bardzo istotne w walce, mającej na celu obalenie ciemiężącego nas systemu.
Po pierwsze, mówimy tu o ideach dosyć wyjątkowych w obecnych czasach. Te idee, uznawane za wywrotowe, oddziałują na nas i stymulują naszą kreatywność. Wyciągają nas z bagna bierności, zniechęcenia, przyzwyczajenia i pochlebiania sobie samym. Przesłanie to pomaga nam jasno określić się w podejmowaniu działań i zmienianiu rzeczywistości, która nas przytłacza i tłamsi. Każdy tłumaczony, a następnie publikowany przeze mnie tekst zgłębiałam z czystą chęcią osobistego włączenia się w to przesłanie, podjęcia rozważań, zrozumienia określonych idei przez siebie samą. Kiedy wreszcie (po długotrwałej batalii) dany tekst przybierał czytelną formę w języku angielskim, chciałam żeby i inni go sobie przyswoili. Dla niektórych ludzi czytanie tego typu tekstów jest nie lada wyzwaniem, sposobem na przeprowadzenie samooceny poprzez konfrontację z myślą, utrwaloną na papierze w określony sposób. Dzięki temu jesteśmy w stanie ogarnąć zapał, jaki mamy w sobie, lepiej zrozumieć, poukładać i przyswoić istotę naszej walki, by następnie podjąć działanie. Tak więc treść przesłania nabiera ciała, wchodzi w życie, w kontekst realnej walki. Idee te pomagają nam realizować marzenia, dzięki nim poznajemy wartość naszych celów i sens ich osiągania. Dają nam siłę do życia i do działania. Tekst staje się zatem zarówno osobistą konfrontacją, jak i czymś żywym - namacalnym. Wchodząc tak w sferę społeczną, jak i w sferę mentalną, przyczynia się do tworzenia nieformalnych więzi pomiędzy poszczególnymi towarzyszami. Wszyscy potrzebujemy również zapoznawania się z pewnymi analizami (np. ekonomicznymi), nowymi technologiami, zmieniającymi się obliczami władzy i warunkami walki. Potrzeba wiedzieć - kto jest wrogiem, kto fałszywym przyjacielem. Trzeba stawić czoła temu wszystkiemu. Wielu z nas po prostu się nie chce, często brakuje sposobności do zgłębienia potrzebnej wiedzy. Bez tych idei, analiz i kreatywności - nasze działania nic nie znaczą, są jedynie pustą abstrakcją w otoczeniu formalnych struktur i ich natrętnych poczynań.
Składnia języka włoskiego, szczególnie w tych tekstach, jest całkiem odmienna od języka angielskiego - języka „piratów i sklepikarzy”. Zawsze dużo czasu zajmuje mi zrozumienie ogólnego przesłania, przyswojenie głównej myśli. Nie od razu tekst jest dla mnie czytelny. To wszystko jest jak jakaś podróż, szczególnie jeśli chodzi o tych konkretnych towarzyszy. Alfredo i inni, których pisma tłumaczyłam, są moimi towarzyszami walki. Wszyscy przeżyliśmy próbę wcielenia tych idei w rzeczywistość. Nasze wspólne doświadczenia to wynik rozwoju całego ruchu w ciągu kilku ostatnich dekad. Wierzę, że owe szczególne idee czy teorie są ważnym wkładem w kształtowanie się współczesnej walki, gdyż wywodzą się z tej części ruchu, jaka nie stanowi żadnej trwałej organizacji ani sformalizowanej struktury, a jedynie dąży do rychłego obalenia każdej formy ucisku. W rzeczywistości, walka i teoria walki - które dla anarchistów oznaczają to samo - to główny element nieformalnego ruchu, bez którego istniałby on tylko z nazwy. W pismach tych pojawia się zatem spora doza krytyki - krytyki wymierzonej w formalny ruch anarchistyczny, np. odwołujący się do syndykalizmu czy tworzący federację opartą na liczbach, jako ograniczony i anachroniczny w kwestiach walki z systemem. Jednocześnie krytykowane są tajne organizacje i „ataki wymierzone w samo serce systemu”, co było dosyć powszechne w latach 70., szczególnie we Włoszech. Większość z tych organizacji miała podłoże marksistowsko-leninowskie, jednak część anarchistów próbowało dokonać niemożliwego, czyli stworzyć ich „anarchistyczną” wersję, co kończyło się podziałami i sprzecznościami w przypadku każdego sformalizowanego tajnego projektu. Sądzę, iż wielu anarchistów czuło wówczas na sobie ogromną presję organizowania tego typu grup, by „uczestniczyć w realnej walce”. Teorie, o których mowa, stawiają na formowanie małych grupek, jakie nie będą skażone ideologicznymi uprzedzeniami. Będą działać realnie w sposób bezpośredni. I nie będzie to żadne składanie się w ofierze, a jedynie dążenie do natychmiastowego polepszenia swojej sytuacji, uzyskania wolności - wolności wszystkich ludzi. Kolejnym istotnym elementem tych publikacji jest analiza wszystkiego, co zachodziło w ciągu ostatnich 30-40 lat w kwestii rozwoju nowych form ogólnoświatowego wyzysku i walki przeciwko niemu. „Nowe technologie”, które dla wielu młodych towarzyszy są normalnym elementem codzienności, istotnie zmieniły oblicze świata. Globalny system produkcyjny, choćby spożywczy czy paliwowy, przeniósł się z Europy do Azji i na Wschód. Pociągnęło to za sobą proces masowej restrukturyzacji, czego konsekwencją był bunt społeczny, przybierający w pewnych krajach rozmiar niemal ogólnonarodowego powstania. Wprowadzano następnie rozległe zmiany w państwowych systemach edukacyjnych oraz wyraźnie zredukowano kwestie kultury na rzecz niekończącego się natłoku informacji i danych, który prowadzi donikąd.
Należy pamiętać również o tym, że kiedy pojawia się dany tekst w języku angielskim - który niestety jest współczesnym językiem globalnym - jest on tłumaczony na rodzime języki innych części świata przez lokalnych anarchistów, jeśli uznali oni jego treść za interesującą. Fakt ten jest jedną z rzeczy, jakie dają mi najwięcej satysfakcji w całym tym przedsięwzięciu.
Powiem jeszcze krótko na temat „kultu osoby”, o którym wspomniałeś. Myślę, że coś takiego - ogólnie rzecz biorąc - nie dotyczy anarchistów. Anarchiści są oceniani przez swoich towarzyszy według tego, jak się zachowują - co sami mówią i robią. Patrzy się na ich konsekwentne działanie, nie na osobiste diatryby, prawdziwe czy też zmyślone, i nie na przypisywane sobie cechy, jak ma to miejsce w przypadku ugrupowań przewodzonych przez charyzmatycznych liderów czy jak miało to miejsce w Rosji po bolszewickim przewrocie. Jeśli już, to na odwrót. Działania poszczególnych towarzyszy są krytykowane, gdy wywołują potencjalne zagrożenie dla status quo określonej części ruchu anarchistycznego. Jest to chyba prostsze niż atakowanie określonych idei czy przeciwstawianie ich innym, często bardziej efektownym. Tak więc, jak powiedziałam, patrząc przez pryzmat równości, tworzenie kultu danej osoby nie jest właściwe anarchistom, którzy z założenia odrzucają koncepcję przywódcy, jednocześnie afirmując jednostki, wszystkie i każdą z osobna.
Wywiad ukazał się w 325 Magazine nr 8 (www.325.nostate.net). Polskie tłumaczenie pierwotnie zamieszczona na: www.baader-meinhof.la.org.pl. Tłum.: Antynazi.