Fahrenheit 9/11 #21 (1/2005)
W lato przez polskie kina przetoczył się głośny film Michaela Moore’a „Fahrenheit 9/11”. Ostatni obraz amerykańskiego dokumentalisty został uhonorowany najwyższą w świecie filmowym nagrodą, Złotą Palmą na festiwalu filmowym w Cannes. Sam festiwal przebiegał w gorącej atmosferze: podobnie jak podczas ubiegłorocznego festiwalu teatralnego w Awinionie, który został ostatecznie przerwany, na ulicach trwały starcia pracowników kultury z policją. Uczestniczył w nich także sam reżyser stając po stronie protestujących. Podobne wydarzenia już nie raz miały miejsce w Cannes: kilkadziesiąt lat temu projekcje zakłócali sytuacjoniści, a w latach 60. i 70. było to obok Awinionu, jedno z wielu miejsc protestów ówczesnych kontestatorów. Co prawda Cannes 2004 nie był festiwalem na miarę tego z 1968 roku, kiedy to został przerwany przez filmowców Nowej Fali (m.in. Jean-Luca Godarda i Françoisa Truffauta), którzy wtargnęli do sal projekcyjnych, zatrzymując projekcje, podczas gdy na ulicach trwały zamieszki wywołane przez anarchistów i lewicujące bojówki, ale jest to niewątpliwie fakt zasługujący na uwagę.
Przez pewien czas wydawało się, że protesty odbywają się wyłącznie na ulicach miast z okazji zjazdów prezydentów, premierów i bankierów, a tymczasem głos sprzeciwu dotarł w końcu do świata sztuki, który przez wiele ostatnich lat opływa w niebywałe jak nigdy luksusy pogrążając się w twórczym marazmie, gdy w tym samym czasie prym wiodą w kinach super- i hiperprodukcje pozbawione jakichkolwiek treści. Od 3-4 lat mamy jednak do czynienia z wzrastającym zainteresowaniem wśród niezależnych filmowców otaczającą ich rzeczywistością społeczno-polityczna mimo, że nie zawsze sięgają po środki tak bezpośrednie i nie zawsze wywołują wokół siebie tyle szumu co Michael Moore.
Głównym bohaterem filmu „Fahrenheit 9/11” są współczesne Satany Zjednoczone Ameryki Północnej. Na ostrzu krytyki amerykańskiego dokumentalisty znalazł się Bush i jego niewesoła kompania ponieważ, może nie tylko on osobiście lecz długofalowa polityka amerykańskiego imperializmu, poparta przez kapitał i administrację, której przedstawicielem jest prezydent USA, są w głównej mierze winne obecnemu podziałowi świata na bogatą elitę i tzw. „odpady” oraz bezsensowną wojnę w Iraku, a także wszystkie wcześniejsze (Korea, Wietnam, Nikaragua, Salwador, Haiti, Somalia, Bośnia). Od czasu premiery filmu wywiązują się dyskusje nie tyle na temat samego filmu i jego równie kontrowersyjnego autora, ale także dyskusje prowokujące do głębszej refleksji na temat kondycji współczesnego świata, co do niedawna było głównie domeną środowisk będących częścią ruchu alterglobalistycznego czy w ogóle kontrkultury.
Bush jest pokazany w filmie jako kretyn i kompletny imbecyl, co podkreślają różne wycinki dokumentalne pokazujące Busha w prywatnych sytuacjach (scena z pancernikiem na ranczo) czy podczas publicznych wystąpień (stwierdzenia w rodzaju „Saddam próbował skrzywdzić mojego tatusia!”). Debilizm Busha rzucał się w oczy od samego początku jego prezydentury, wystarczyło obejrzeć któreś z jego wystąpień dla telewizji lub w Kongresie i przyjrzeć się mimice jego twarzy. Moore jednak wyciągnął z archiwów materiały najbardziej kompromitujące, np. kiedy Bush stroi głupie miny przed wystąpieniem w telewizji, kiedy to miał ogłosić wybuch wojny w Iraku. Innymi chwytem jaki zastosował Moore jest agresywny montaż wypowiedzi Busha, np. ten złożony ze słów „Saddam” i „Al-Kaida”. W konsekwencji wygląda to tak jakby George II miał w temacie wyżej wymienionych jakąś niebezpieczną obsesję seksualną połączoną z niemożnością połączenia się z obiektem swego uwielbienia i nienasyconego pożądania.
„Fahrenheit 9/11” to jednak nie tylko satyra. Reżyser filmu posługuje się trzema metodami aby dotrzeć do widza: wspomnianą już satyryczną, intelektualną i emocjonalną. Ci, którzy mają się przekonać, że Bush to idiota zobaczą go jak stroi głupie miny; ci, dla których liczą się fakty usłyszą, że administracja amerykańska wykorzystała ataki z 11 września do załatwienia prywatnych porachunków ze swoimi byłymi agentami, którzy zbuntowali się przeciwko centrali (Hussein, Bin Laden) i że owa administracja manipuluje społeczeństwem dla własnych korzyści; wreszcie ci, których interesują ludzkie tragedie mogą zobaczyć dramat amerykańskiej rodziny wyznającej patriotyczno-konserwatywne wartości, która traci syna w Iraku. Film posiada jednak wiele wad np. przedstawianie Iraku przed wojną jako raju na Ziemi albo pomijanie niektórych ważnych informacji np. brak wytłumaczenia kwestii braku poparcia dla czarnych senatorów w Kongresie po sfałszowanych wyborach w 2000 r. Takich kwiatków jest u Moore’a kilka i sam Moore zasługuje na krytykę z powodu jednostronnego krytykowania władzy. Skupił się on jedynie na krytyce obecnego prezydenta i jego administracji, a nie na krytyce hierarchicznej władzy w ogóle. Mimo wszystko jest to jednak film skierowany przede wszystkim do przeciętnego wyborcy amerykańskiego, aby zachęcić go do głosowania przeciwko Bushowi, a więc gra obliczona na zdobycie głosów przez Demokratów. Na uwagę zasługuje inny ważny fakt: w USA można nakręcić film uderzający we władzę, w którym można odsłonić kulisy jej interesów oraz kompletnie skompromitować jej przedstawicieli, a wszystko to rozpowszechnić nie tylko we wszystkich kinach USA, ale i na całym świecie, jednak dzieje się tak zapewne tylko wtedy kiedy jedna elita walczy z drugą (vide kerryści vs. bushowcy). Istnieje oczywiście wiele innych bardziej rzetelnych dokumentów, m.in. rok temu polski oddział francuskiego kanału Planete wyemitował cztery doskonałe dokumenty obnażające oszustwa podczas wyborów 2000 r. czy powiązania administracji Białego Domu z koncernami paliwowymi, farmaceutycznymi i medialnymi.
Po polskiej premierze „Fahrenheita”, odbyła się dyskusja emitowana na żywo w TVN 24. Uczestniczyli w niej: Andrzej Fidyk (reżyser), Krzysztof Kłopotowski (krytyk filmowy), Leszek Miller, Janusz Wróblewski (Polityka), Bartosz Węglarczyk (Gazeta Wyborcza) i Zygmunt Wrzodak. Dyskusję prowadziło dwóch napastliwych i momentami niemal chamskich dziennikarzy stacji TVN, stacji sponsorowanej zresztą przez ITI – notabene firmy uczestniczącej w tegorocznym Europejskim Forum Ekonomicznym w Warszawie. O ile Wrzodak i Miller byli w tej dyskusji bardziej lub mniej statystami, odpowiadając na zadawane pytania typowymi jak dla nich pozbawionymi treści frazesami, a dokumentalista Andrzej Fidyk wypowiadał się głównie na tematy dotyczące sztuki filmowej, to o wiele ciekawsza rozmowa toczyła się w kwintecie dziennikarze(2)-Wróblewski-Kłopotowski-Węglarczyk. Największą elokwencją i wiedzą błysnął Krzysztof Kłopotowski oraz częściowo Janusz Wróblewski. Sądząc po wypowiedziach w czasie dyskusji, obydwaj mają w miarę trzeźwą ocenę tego co dzieje się w Ameryce i na świecie i nie poprzestają na wybiórczych informacjach (notabene pod koniec rozmowy kiedy Węglarczyk przedstawiał prywatne życie Moore’a, Kłopotowski rzucił mu ironicznie: „Pańskie argumenty są wybiórcze” czym wzbudził niemały aplauz widzów przysłuchujących się dyskusji). Ich przeciwieństwem był Wrzodak, który – sądząc po zagubionym wzroku – nie wiedział za bardzo gdzie się znajduje, bo jego bełkot nijak się miał do tematu rozmowy. Mimo, iż rozmówcy zgadzali się co do tego, że film jest nierówny pod względem merytorycznym (według nich objawia się to mieszaniem nachalnej propagandy i taniej satyry), a dobry pod względem warsztatowym, to najwięcej zarzutów przedstawiono rzekomej manipulacji Moore’a emocjami widzów. Sam reżyser zresztą nie kryje się z tym, a wręcz chełpi że „Fahrenheit 9/11” został zrobiony przeciwko Bushowi, aby ten przegrał nadchodzące wybory. Kiedy reżyser odbierał Oscara za „Zabawy z bronią”, rzucił zza hollywoodzkiej ambony: „Wstydź się Bush! Twój czas się skończył!”, a w czasie wręczania nagrody w Cannes (gdzie przewodniczącym jury był nie kto inny jak Quentin Tarantino), w jego wypowiedziach dominowały kolejne ataki na administrację Busha. Intencje twórcy „Fahrenheita” są jasne i czytelne, a postępowanie Busha & Co. powszechnie znane i powszechnie nie akceptowane (oprócz oczywiście omamionych propagandą bushowską amerykańskich wyborców i zapatrzonych w raj za oceanem większości Polaków). W tym kontekście zarzuty o powierzchowną manipulację są co najmniej śmieszne: jak można zarzucać manipulację komuś, kto przed wejściem filmu do kin do tej manipulacji się przyznaje, a widz wie o tym i na to się godzi?! Manipulacja, ta w najgorszym wydaniu, jest najczęściej działaniem ukrytym, którego mechanizmy można odkryć dopiero po pewnym czasie, kiedy efekty działania tych mechanizmów ujawniają zamiary odwrotne od początkowo deklarowanych przez posługującego się nią, a osobną sprawą jest oczywiście waga i rozmiar tejże. Michael Moore przypomina mi w tym momencie zręcznego kuglarza żonglującego mediami i z ironią kłaniającemu się tak publiczności jak i establishmentowi. Jest więc manipulatorem, jednak wierzę, że jego intencje są czyste, bo jego film (i on sam ze swoimi wypowiedziami) spełnił rolę swoistego katalizatora nastrojów społecznych – zaognił dyskusję między, umownie rzecz biorąc, prawicą a lewicą – sam oczywiście stoi po lewej stronie spektrum. Moore manipuluje w podwójnym sensie – i jako artysta i jako człowiek – lecz żaden z rozmówców zdawał się nie szukać tego drugiego dna. Czyż nie przypomina on także innego współczesnego kuglarza, ironisty i kontestatora jakim jest Dario Fo? Czy ktoś jeszcze pamięta bogobojne i święte oburzenie Herlinga-Grudzińskiego na informacje o przyznaniu włoskiemu dramaturgowi literackiej Nagrody Nobla? No cóż, Gustaw pełen gniewu zaraz potem zszedł z tego świata, a autor „Przypadkowej śmierci anarchisty” żyje, tworzy i ma się całkiem dobrze.
Wracając do telewizyjnej dyskusji. Dziennikarzom wyraźnie nie podobały się wypowiedzi p. Kłopotowskiego, który przebywał przez kilkanaście lat w Stanach i jak sam powiedział, zna ten system od wewnątrz. Mówił on o tym, że demokracja w USA nie jest prawdziwą demokracją, a demokracją fasadową: „Wchodzimy w system paratotalitarny, gdzie rządzą koncerny (…) są łamane prawa jednostki, nie liczy się głos wyborcy, podstawowego elementu demokracji”*, czym oczywiście wzbudził drwiący śmiech przebywających w studiu. W podobnym do Kłopotowskiego tonie wypowiadał się Wróblewski: „Demokratyczne ideały zostały zaprzepaszczone na pewnym odcinku”, równocześnie zbijając z tropu Węglarczyka – wysublimowaną intelektualnie miernotę. Ten z kolei, jak przystało na człowieka który stracił kontakt z rzeczywistością, niemal z pianą na ustach jak pies broniący swojego pana, forsował swoje poparcie dla Ameryki, Busha i wojny w Iraku: „A jak się ta broń znajdzie i będzie wielki atak, to co Panowie wtedy powiedzą?!” Tymczasem dziennikarze pastwili się nad Kłopotowskim, który rozpoczął wypowiedź słowami „A więc dziełem sztuki jakim jest ten film…”, po czym przerwali mu gwałtownie: „Dzieło sztuki? Czy ja dobrze słyszałem? Pan powiedział: >>dziełem sztuki jakim jest ten film<< tak?”. Węglarczyk zresztą bardzo się denerwował kiedy po raz pierwszy oglądał ten film. Zapewne dlatego, że to czego się bał okazało się prawdą, a prawdę tę ukazał mu komediant, a nie republikański demagog. W innym miejscu wyrażał swój żal i chciał niemal rezygnować z rozmowy, kiedy Kłopotowski mówił, całkiem słusznie, o demokracji fasadowej – słowie często dziś używanym w wielu dyskursach krytycznych, o czym najwyraźniej Węglarczyk nie wie i wiedzieć nie chce, bo podejrzewam, że po prostu tego terminu nie rozumie i tak samo powierzchowna jest jego refleksja o dzisiejszym świecie (albo też taki miał nakaz z „centrali”, co najbardziej prawdopodobne). Nie potrafił zapanować nad sobą: wiercił się na krześle, pochrząkiwał, podnosił bez potrzeby głos, a jego argumenty w ogóle nie trzymały się kupy. Wygląda na to, że GW to swoisty gabinet psychoanalityczny dla znerwicowanych niespełnionych literatów, w którym na kozetce przy zaciemnionych kotarach kwiat polskiego dziennikarstwa kompensuje swoje bolesne doświadczenia z dzieciństwa.
Warto poruszyć jeszcze jedną sprawę czysto artystyczną. Andrzej Fidyk, dokumentalista, reprezentuje typową polską szkołę dokumentu opierającą się na tzw. „zwierciadle rzeczywistości”, co było metodą twórczą także innych znakomitych polskich dokumentalistów takich jak Kazimierz Karabasz, Krzysztof Kieślowski, Jan Łomnicki, Marcel Łoziński i wielu, wielu innych. Metoda ta opiera się na szukaniu prawdy poprzez próbowanie różnych wariantów jej dociekania; na przyglądaniu się rzeczywistości, a nie na jej ocenie; na byciu z boku, a nie na ingerencji. Szkołę tę cechuje poszukiwanie prawdy obiektywnej, niemożliwej przecież do uchwycenia z powodu nieskończonej ilości punktów widzenia. Dokument Moore’a można by nazwać dokumentem zaangażowanym lub na przykład esejem dokumentalnym. Jest to esej dlatego, iż autor nie przygląda się rzeczywistości ale ocenia ją z własnego, subiektywnego punktu widzenia. Zaangażowanie tego dokumentu wynika z pozycji jaką zajmuje autor zarówno w dziele sztuki, jak i w świecie poza ekranowym: jest obliczony na pewien efekt i posługuje się środkami, które ten efekt pomogą uzyskać. Jest to zatem film z tezą, którą autor stawiając na początku filmu stara się ja udowodnić. Nie zagłębiając się w rzeczywistość poza ekranową można stwierdzić, że zarzut krytyki pod adresem Moore’a opierający się na skrzywianiu prawdy jest nieuzasadniony dlatego, że reżyser występuje tu nie jako przedmiot (jak to jest praktykowane w produkcjach hollywoodzkich), lecz jako podmiot – autor wyrażający swoje zdanie i pełniący rolę demiurga w swoim filmie, tak więc pokazuje jakąś prawdę: prawdę z własnego punktu widzenia. Postępuje on podobnie jak zmitologizowani przez polską krytykę reżyserzy kina autorskiego lat 60. i 70. Fellini, Bergman, Antonioni, Godard, Resnais przyjmujący właśnie osobisty punkt widzenia. Podobnie postąpił Michael Moore, tyle że tamci komentowali świat tworząc fikcyjne fabuły, które zawierały komentarze do otaczającej ich rzeczywistości, Amerykanin natomiast posłużył się oryginalnymi dokumentalnymi materiałami, zestawianymi według własnej, tylko przez autora przyjętej logiki zgodnej z przyjętą przez niego tezą. Janusz Wróblewski przyznał, że istnieje w światowym dokumencie tendencja do tworzenia filmów zaangażowanych, gdzie twórcy pokazują świat z własnego punktu widzenia, mimo iż przylepia się im łatki „propagandzistów” lub „agitatorów”. Odwaga, oryginalność i niezależność artysty polega właśnie na wypowiadaniu własnego zdania i docierania z tym do odbiorcy. W innym wypadku twórca staje się marnym wyrobnikiem, dobrym warsztatowo ale bez osobowości i własnego zdania, uzależniony od cudzych pieniędzy, pochwał i układów – staje się kolejnym, jak wielu dzisiaj, bezbarwnym aparatczykiem w rękach biznesu i władzy. No właśnie, czy kimś takim jest Michael Moore, który jak wspomniałem zrobił film na zamówienie Partii Demokratycznej? Trzeba rozdzielić tu dwie rzeczy: po pierwsze w czasie kampanii wyborczej John Kerry wcale nie deklarował wycofania wojsk z Iraku (a film Moore’a jest wyraźnie antywojenny), z drugiej strony władza chce zawłaszczyć dla siebie współczesny ruch kontestacyjny, jak chociażby czynią to Demokraci. Trzeba jednak zdać sobie sprawę z tego, że świadomość obywatelska w krajach Zachodu jest o wiele wyższa niż w Polsce i na dobrą sprawę można protestować przeciwko wszystkiemu na co się protestujący nie zgadza, inny jest więc w tym momencie punkt wyjścia rewolucjonisty albo reformatora, ale obydwaj mają w tym przypadku ten sam cel. W USA istnieje zupełnie inny sposób myślenia od typowego europejskiego podziału lewica-centrum-prawica, tak więc z naszej perspektywy Demokraci może i wydają się lewicowi, ale są takimi samymi sprzedawczykami jak Republikanie, bo w istocie obie partie niewiele różni jeśli chodzi o sposób finansowania jak i sam fakt ich walki o władzę. Tym razem wybór był jednak o wiele bardziej dramatyczny niż 4 lata temu. Po tym jak Bush wpędził świat w niepotrzebną wojnę i zasiał niepokój na całym świecie (bo sprawcą tzw. „strachu przed terroryzmem” są przecież Amerykanie, a nie muzułmańscy fundamentaliści), każdy kto zastąpiłby tę administrację byłby lepszy od poprzednika – to mógłby być John Kerry czy ktokolwiek inny, przed takimi faktami postawiła ludzi historia. Tymczasem Bill Clinton, multikapitalista który wysyłał swoje wojska do Bośni i wydawał również setki błędnych decyzji (m.in. właśnie przeciwko Clintonowi protestowano w 1999 roku w Seattle), jawi się dzisiaj wielu ludziom niemal jako pacyfista i luzak, który „palił, ale się nie zaciągał”, a wrażenie te zbudowała administracja Busha przez swoje katastrofalne dla całego świata decyzje. Amerykanie próbowali więc pozbyć się Jerzego Krzaka w jedyny dostępny sobie sposób, czyli wybory pośrednie, bo na rewolucję przed wyborami się nie zanosiło.
Światowy ruch protestu, którego częścią stał się już Michael Moore (brał udział m.in. w demonstracjach w Nowym Jorku przeciwko konwentowi Republikanów; jeździ po Ameryce z odczytami) jest w tej chwili na takim etapie rozwoju, że nawet jeśli wygrałby Kerry, to ruch ten nie zatrzymałby się w pół drogi. Ostatecznie jednak, mimo iż cały świat oprócz Polski opowiadał się przeciwko Bushowi (właśnie nie za Kerrym, ale przeciwko Bushowi), mimo zmobilizowania różnych światłych umysłów (m.in. Chomsky) i artystów (m.in. Moore), nie dało to pożądanego efektu. Wygrał ponownie Bush. Gdyby popatrzeć jeszcze na agresywną probuszowską propagandę w Polsce, można by zaryzykować twierdzenie, iż mimo kolejnego piania przez różne polskie „autorytety” sloganów o „wolnych mediach” i „demokracji”, oni sami a za nimi społeczeństwo tego kraju opowiedziało się za niekompetencją, hipokryzją, korupcją, tyranią, niesprawiedliwością i terrorem.
Kiedy film pojawił się już na dobre w polskich kinach, nie wzbudził takiego entuzjazmu wśród widzów jak na świecie, a u większości polskich intelektualistów, którzy są w rzeczywistości oportunistami niezdolnymi do zajęcia własnego stanowiska, pojawił się stan przedzawałowy. Zupełnie dla mnie niezrozumiała, wpajana przez lata bezkrytyczna miłość do Władców Ameryki, których 99% społeczeństwa nigdy na oczy nie widziała poza telewizorem, powoduje, że mimo tych 70% sprzeciwu przeciwko wojnie w Iraku, szczególnie krytycy przodowali w dyskredytowaniu filmu Moore’a. Trudność z „Fahrenheitem” polega też na tym, że wszyscy zobaczyliśmy film jaki chcieliśmy zobaczyć, tj. krytykujący obecną władzę w Stanach Zjednoczonych. Bez względu na poziom (nie każdy na to zwraca uwagę), wątpliwości niektórych może budzić sponsoring filmu. Lista ta jest długa, ale wydaje mi się, że trudno byłoby zrobić taki film skromnymi środkami przez amatora z np. Dakoty i wypromować go na całym świecie. Aby osiągnąć efekt jaki zamierzył sobie autor i spora część intelektualno-artystycznego establishmentu amerykańskiego, potrzebne są do tego spore środki finansowe, a niezależność tego filmu jest niezależnością autora poprzez wybór takiego, a nie innego tematu – nie ma natomiast tu miejsca na niezależność finansową i Moore przyznaje się otwarcie, że zrobił film na zamówienie Demokratów. Z drugiej strony można być niemal pewnym, że taki film nie powstałby gdyby jego projekt został złożony w hollywoodzkich studiach. Podziw może wzbudzić też determinacja Amerykanów do zmiany władzy, determinacja której nie było od czasów Kennnedy’ego i Nixona, a więc od ponad 30 lat. Ta postawa to świadomość tego, że to co dzieje się w Ameryce ma faktyczny wpływ na to co dzieje się na całym świecie, a sprzeciw wobec Busha & Co. był tak olbrzymi, że zmusił do zaangażowania się w kampanię antybushowską środowisk akademickich, naukowych i artystycznych. A do tego wszystkiego zdajemy sobie sprawę (no, nie wszyscy…), że żyjemy w społeczeństwie spektaklu i tą samą bronią, środkami jakimi posługuje się spekatkl, chciał posłużyć się Moore. Żyjemy w czasach epatowania różnorodnymi spektaklami medialnymi i w takim natłoku informacji, że bez pewnego rodzaju demagogii, manipulacji i promocji, tak cenny głos nie przedostałby się przez szum informacyjny do tzw. zwykłego odbiorcy.
Jerzy Hoffman (tak, ten od „Potopu” i „Ogniem i mieczem”…) powiedział o swoich filmach dokumentalnych z lat 50. kręconych w samym środku socrealizmu, że kręcąc je „odpowiadał demagogią na demagogię”. Michael Moore na początku XXI wieku przyjął podobną metodę. W czasach medialnych manipulacji i audio-wizualnego terroru tworzy on filmy, które odpowiadają manipulacją na manipulację. Posługuje się on środkami charakterystycznymi dla swojej epoki, a jako człowiek mający za sobą doświadczenia w telewizji zna zarówno metody manipulowania widzem, jak i strukturę koncernów medialnych, ich powiązania z władzą oraz panującą tam hipokryzję, serwilizm i korupcję. Znając ten system od środka, w pewnym sensie atakuje go niczym wirus. Krytycy starej daty oczekują tymczasem nudnych, długich esejów niezrozumiałych dla przeciętnego widza, do którego przede wszystkim chciał dotrzeć reżyser „Fahrenheit 9/11”. Dlatego właśnie Moore posługiwał się satyrą, która była środkiem najlepszym do odbioru przez przeciętnego drwala z Wisconsin, który między kęsem hamburgera, a łykiem Coca-Coli, dowie się co nieco o matactwach swojego prezydenta. To, że dostał on nagrodę w Cannes, a filmem zachwycali się dziennikarze i artyści wcale nie świadczy o tym „jak nisko upadła dzisiejsza sztuka” (cytat jednej z polskich recenzji), ale wręcz przeciwnie – o wysokim poziomie świadomości politycznej (nawet w wydawałoby się odpornych na to społeczeństwach dobrobytu), której brak w Polsce. „Fahrenheitem” zachwycali się w Polsce przede wszystkim ludzie młodzi, bo to oni najlepiej rozumieją sytuację, w której przyszło im żyć – bez względu na to czy chodzi o sprawy lokalne czy globalne. Nie rozumieją tego na pewno staruchy wychowane w PRLu, których typ i sposób myślenia skończył się 30-40 lat temu i od tamtej pory tkwią oni jeszcze w mrokach swojej ciemnoty, strasząc nią ze stron swoich zacofanych gazet i bełkotliwych programów telewizyjnych.
Moore w wypowiedzi dla polskich widzów, rzekł: „Moim celem jest przekonanie wszystkich aby zmienić reżim w Stanach Zjednoczonych”. Co najmniej dwie rzeczy są warte podkreślenia w tej wypowiedzi. Po pierwsze, Amerykanie nigdy do tej pory nie przeżyli takich totalitaryzmów i reżimów jakich ofiarą padły Niemcy, Włochy, Chiny, Japonia, Chile, Kambodża, Polska, ZSRR, Rumunia, Hiszpania, Irak, Iran i setki innych mniejszych i większych krajów na świecie. Wyjątkiem mogłyby być tutaj lata 50. które zrodziły kontrkulturę lat 60. jednak był to nieco inny kontekst i bardziej złożone realia. Jeżeli Amerykanie twierdzą, że żyją w reżimie, możemy tylko starać się zrozumieć (lub wyobrazić sobie) jak dalece zostały tam ograniczone prawa człowieka po 11 września, i dlaczego tak często padają słowa „reżim”, „imperializm”, „totalitaryzm”. Na własnej skórze siłę USA odczuwają dziś na pewno Irakijczycy czy Afgańczycy, i każdy w miarę inteligentny obywatel tego kraju w pełni zdaje sobie z tego sprawę. Druga sprawa to „zmiana reżimu”. Bez względu na to w jakich układach porusza/poruszał się Moore, nie ma on ostatecznie wątpliwości, że kandydat z ramienia Partii Demokratycznej John Kerry nie jest lepszy od Busha. I Kerry, i jego administracja są także w oczywisty sposób uzależnieni do koncernów, sponsorów, układów, układzików – zapewne konkurencyjnych i walczących z koncernami bushowców. Wybór między Kerrym i Bushem był więc ostatecznie, jak to mawiał Charles Bukowski „wybieraniem między zimnym gównem a ciepłym gównem”.
Jacek Żebrowski
* Większość cytatów z dyskusji w TVN24 oraz filmu Moore’a podaję z pamięci.