Od podstaw #21 (1/2005)
Od prawie dziesięciu lat staram się propagować wolnościowy municypalizm jako jedną z idei, która pozwala ruchowi wolnościowemu odnaleźć ziemię. Z Murrayem Bookchinem korespondowałem w 1995 r., w numerze 9 „Innego Świata” ukazał się mój napisany dużo wcześniej artykuł o bookchinizmie. Ale ilekroć coś zaczyna nabierać realnych kształtów – we mnie odzywają się wątpliwości. Diabeł tkwi w szczegółach.
Tak jest i tym razem.
Podstawowy problem polega na tym, że te hołubione ostatnio przez wolnościowców wspólnoty lokalne mają niewiele więcej wspólnego z rzeczywistością niż wcześniej będące w modzie Kropotkinowskie komuny. Po prostu FAKTYCZNIE nie istnieją – egzystują głównie w wyobraźni alternatywistów.
Jeśli coś widać gołym okiem to nie ma potrzeby przywoływania naukowych autorytetów, ale w tym przypadku powołam się na tzw. Lustro Ingleharta – raport zawierający wyniki badań nad społeczeństwami przeszło 80 krajów. Wynika z niego, że Polacy należą do najmniej uspołecznionych narodów na świecie. Jedynie 35 % Polaków należy do jakiejś dobrowolnej organizacji (wliczając w to związki zawodowe i komitety rodzicielskie) – zaś Amerykanów ponad 80 %. Nie dotyczy to jednak tylko życia publicznego ale też prywatnego. Na tle współczesnego świata jesteśmy skrajnymi samotnikami i indywidualistami – tylko w ośmiu krajach świata ludzie rzadziej utrzymują kontakty towarzyskie niż w Polsce! Na pytanie „czy można ufać większości ludzi” pozytywnie odpowiada 37 % Amerykanów – i 9 % Polaków.
Mamy do czynienia w Polsce z dramatycznym kryzysem więzi społecznych. Co więcej – wcale się tu nie sprawdza zasada, że „koszula bliższa ciału”. Okazuje się, że w dużo mniejszym stopniu identyfikujemy się z naszą gminą niż ze społecznościami wyższego rzędu. Przyczyna jest prosta: łatwiej zmienić miejscowość (i większość z nas robi to w ciągu swego życia kilka razy) niż kraj. Rozkład więzi lokalnej następuje wskutek rozwoju transportu i komunikacji (tych wszystkich czatów i gadu-gadu, dzięki którym wolimy niezobowiązujących wirtualnych „przyjaciół”, których możemy wyłączyć jak telewizor, niż ziomków z krwi i kości). W dodatku kultury lokalne są za mało wyraziste (o ile jeszcze gdzieś się w ogóle ostały) by mogły stanowić punkt odniesienia czy tym bardziej przedmiot dumy. Przyczyna tkwi w unifikującym działaniu mediów – z reguły przecież ponadlokalnych. W zatomizowanym społeczeństwie coraz mniejszy wpływ mają na nas bezpośrednie kontakty z innymi ludźmi – sąsiadami, kolegami z pracy, pasażerami w pociągu, klientami stojącymi w kolejce – a w coraz większym media. W rezultacie z wszystkich poziomów (form) integracji społecznej Polacy w największym stopniu identyfikują się z rodziną i narodem. Co za pech: to wspólnoty akurat najbardziej przez anarchistów nielubiane!
Dlatego, jeśli w tekście napisanym przez anarchistę i kosmopolitę czytam, że należy praktykować „regionalistyczne przywiązanie do kultury lokalnej”, to obawiam się, że jest to pusty slogan. Co to niby ma znaczyć? Że autor chodzi w wyszywanym serdaku, tańczy oberki i w mowie mazurzy? Nie żebym miał coś przeciwko temu ale po prostu w to nie wierzę. Do tego dochodzi jeszcze groźba manipulacji: gdy władza z tych znienawidzonych państw narodowych odpłynie nie w dół – lecz w górę, do Brukseli czy Waszyngtonu.
Czy to oznacza, że wszystkie te ideały lokalnych wspólnot, bezpośredniej demokracji etc. możemy wyrzucić na śmietnik? Nie. Oznacza to jednak, że zanim zaczniemy postulować przekazanie władzy w ręce lokalnych społeczności najpierw TRZEBA JE ODBUDOWAĆ. Taki XIX-wieczny programu pracy organicznej w wykonaniu anarchistów XXI stulecia.
To trudne: kilka razy obserwowałem, jak autentyczni społecznicy wypalali się w zmaganiach z małostkowością, zawiścią, kołtuństwem sąsiadów. Nie wiem, czy to w ogóle w naszych warunkach wykonalne – ale, jak mawiał Korwin-Mikke, choć nie można posiąść wszystkich kobiet na świecie to warto działać w tym kierunku. Zacznę od powtórzenia swego najbardziej niepopularnego postulatu: zacznijcie od samych siebie. Nie próbujcie przerabiać swego osiedla na Christianię czy Kreuzberg, tylko zaakceptujcie mieszkających tam ludzi takich, jakimi są. Trzeba przeprosić się z sąsiadami, przestać nimi pogardzać. Pogodzić się z tym, że babka spod piętnastki jest fanką Ojca Rydzyka. Nie nawracać sąsiadów na wegetarianizn, feminizm, prawa gejów etc. ale szukać tego, co łączy, koncentrując się wyłącznie na interesie lokalnej społeczności.
A potem można spróbować wspólnie coś zmienić. Może najpierw sprawa najbardziej podstawowa, choć wcale nie najprostsza. Warto wytłumaczyć małolatom z blokowisk, że nie wypada okradać sąsiadów (wbrew pozorom anarchiści są do tego bardziej predestynowani niż policja). Za moich młodych lat też kwitła chuliganka, kradzieże też się zdarzały – ale okradzenie kogoś z osiedla (a nawet niegrzeczne potraktowanie jakiegoś znajomego rodziców) było w bardzo złym tonie. A teraz? Mojego dwudziestoletniego kuzyna okradł o dwa lata młodszy chłopaczek mieszkający balkon niżej.
Przypuszczam, że na zorganizowanie czasu wolnego młodzieży anarchiści mają sto pomysłów, więc niczego nie ośmielam się tu proponować. Ale dużo ważniejsze jest odbudowanie więzi międzypokoleniowej. Niestety, odnoszę wrażenie, że „ageistyczne” (ciekawe, że akurat ten termin ze słownika Political Correctness w Polsce się nie przyjął) uprzedzenia wolnościowców wobec starszego pokolenia są bardzo silne – nawet jeśli nieuświadamiane. A to przecież ludzie starsi potrzebują codziennej doraźnej pomocy w dużo większym stopniu niż młodzi. Niedawno podwoziłem na pocztę przypadkowego staruszka, który cztery kilometry kuśtykał z laską po rentę. A co z codziennymi zakupami (sklepu też brak jest w pobliżu), co z innymi załatwieniami? Autentyczna WSPÓLNOTA sąsiedzka powinna się tym zająć: transport dla starych i niedołężnych ludzi, zaopatrzenie ich, opieka w stylu pielęgniarki środowiskowej, czy po prostu zwykłe zainteresowanie się, czy stary jeszcze dycha.
Sposobów na integrowanie społeczności może być nieskończenie wiele: społeczne przedszkola czyli doglądanie na zmianę dzieci, sąsiedzkie patrole chroniące samochody przed złodziejami, rozgrywki sportowe, „święto ulicy”. Ten ostatni znam z mojej miejscowości – mieszkańcy domków na jednej z ulic skrzyknęli się i raz w roku urządzają własny festyn. Za zgodą burmistrza ulica zostaje zamknięta dla ruchu, oni kupują beczkę piwa, wynajmują orkiestrę, wystawiają stoły – i biesiadują.
I dopiero, gdy ten „społeczny piasek” zlepi się w bryłę autentycznej wspólnoty można myśleć o oparciu życia na społecznościach lokalnych.
Ale chyba za wiele wymagam.
Jarosław Tomasiewicz
PS
Choć być może wyważam tu otwarte drzwi. W gruncie rzeczy idzie mi o upowszechnienie tego, co robi ekipa poznańska: Food Not Bombs, porozumienie Miasto dla Ludzi, loferka czyli wskrzeszanie poznańskiego folkloru przez Metysa. Powyższy tekst adresowany jest do tych wszystkich kolesi, których społecznością lokalną jest jedynie Przystanek Woodstock.