Pierwsze (i ostatnie) lata wolnej prasy #20 (1/2004)
1. WSZYSTKO MA SWÓJ POCZĄTEK…
Kiedy 30. kwietnia 1990 roku pojawiłem się w pokoju redaktora naczelnego „Dnia”, pierwszej po wojnie prywatnej gazety Lublina, Jędrek W. Pawluczuk nakazał, by wezwano sekretarza redakcji. „To jest, kurwa, Lele i masz mu wymyślić jakiś etat” – rzekł boss do Leszka Wiśniewskiego. Tak zostałem zawodowym dziennikarzem.
O ile mocno mieszane uczucia towarzyszyły mi już kilka godzin wcześniej, gdy wędrowałem z dworca PKP na Kalinowszczyznę, do mieszkania Rodziców, brudną, starą i hałaśliwą ulicą Łęczyńską („Co ja tu właściwie robię?”) – dictum, postawione przez Pawluczuka Wiśniewskiemu, tylko je zintensyfikowało. Taki typ „wprowadzenia” jednoznacznie ukazywał niezmienność istoty dziennikarstwa – w „wolnej” gazecie „człowiek szefa” również posiadał niekwestionowalne prawa, stawiające go ponad „zwykłymi” pracownikami.
Jędrek Pawluczuk na przełomie lat 60/70 leaderował „Samsarze”, grupie literackiej, wnoszącej do Lublina powiew „nowej fali”. Potem lata w białostockich „Kontrastach” (od czasu II wojny nie było w Polsce TAK dobrego pisma społeczno [reportaże] – kulturalnego [nacisk na regionalizm]), książka w paryskiej „Kulturze” i zawodowa wirtuozeria, równoważona przez nader trudny charakter. Teraz ściągnął mnie znad Odry, licząc na sprawne pióro i pieczę nad dziennikarskim narybkiem.
Kiedy niecały miesiąc później zostałem przez Pawluczuka delegowany do obsługi strajków kolejarskich w Szczecinie i Kostrzyniu, tenże narybek podniósł bunt. Korespondencje, nadawane z biura informatyków Politechniki Szczecińskiej, nigdy się nie ukazały, gdyż ich autor (czyli niżej podpisany) był w zbyt bliskich układach z naczelnym. Mirek Gontarski (dziś wrocławski „Karton”) je odbierał, a inni wrzucali do kosza. Fakt, Andrzej nie umiał nigdy szanować LUDZI, doceniał za to ich PRACĘ. Jeśli – była… W przypadku „Dnia” zespół uznał, iż poprzeczkę ustawiono mu zbyt wysoko i wymógł na wydawcy zmianę na stanowisku bossa. Wydawca z kolei również wolał nie mieć kłopotów ze znacznie inteligentniejszym od siebie Pawluczukiem, który ekipą pomiatał, ale z drugiej strony dbał o jej interesy. Głównie – finansowe.
Dzięki przyjaźni Leszka Wiśniewskiego z nowym szefem „Dnia”, Wieśkiem Horabikiem, pozostałem w firmie. Ten, który miał prawo, by mnie nie specjalnie kochać, zagrał fair. On też wolał dobre teksty od złych. Potem już JAKOŚ się wszystko potoczyło. Miałem tedy okazję od środka przyjrzeć się mechanizmom, kształtującym powstawanie wolnej prasy i – niestety – rychły jej upadek.
2. HOSSA…
Przełom lat 89/90 dał dziennikarzom ułudę wolności. Wydawcy, próbujący swych sił w całkiem nowej bajce, poszukiwali przede wszystkim zawodowców, nie skompromitowanych w stanie wojennym i po nim. Z wszelkiego rodzaju lewych rent, niekiedy z rynsztoka, wyciągano żurnalistów, którzy kilka lat wcześniej nie przeszli tzw. weryfikacji kadr. Z nich montowano trzony zespołów, obsadzając stanowiska naczelnych, ich zastępców, sekretarzy redakcji i redaktorów technicznych.
Nikt nie miał wówczas pojęcia, jak organizować prywatny kolportaż, odpowiedzialni za tę działkę musieli charakteryzować się głównie chęciami i pojemnym gardłem. Bez ogromnych ilości alkoholu nie istniały szanse na dogadanie się z kolportażem centralnym ani właścicielami prywatnych sklepików i kiosków, zwłaszcza w terenie, gdzie sieć kiosków i klubów „Ruchu” właśnie likwidowano, by przygotować grunt pod wtórny analfabetyzm, potrzebny liberałom, już wówczas myślącym o UE i stołkach w Brukseli.
Raz jedyny odbyłem pełną trasę z Jędrkiem Skoczkiem, decydującym o sprzedaży najpierw „Dnia”, potem jeszcze kilku, wspólnie robionych tytułów. Po 21 piwie miałem dość, a było dopiero południe, 2/3 drogi…
Od pomysłu gazety do pomysłu NA gazetę – wiodła wielce wyboista trasa. Ktoś miał pieniądze (nie istniał wtedy Urząd Skarbowy, nie pytano: SKĄD owe złotówki), tymczasowo niezgorszą pozycję i plany wielkiej kariery. W której posiadanie własnego tytułu mogło bardzo dopomóc. Korzyści z pisma bywają dwojakie – wymierne i absolutnie niewymierne. Przy niewielkich nakładach (kogo, poza Michnikiem i Urbanem, stać było na solidne inwestycje?) finansowych zarobić na gazecie zbyt szybko nie można, zwłaszcza, gdy ukazuje się ona lokalnie – rzadko kiedy na terenie województwa (mniejsze przecież były, niźli dziś) lub kilku. Sprzedaż kuleje, koszta druku, papieru i kolportażu wciąż rosną. Reklam brak, bo tubylczy „biznesmeni” radzą sobie bez nich.
Za to przed wydawcą otwierają się drzwi banków, tego czy innego ratusza, kilku posłów przyśle niekiedy zaproszenia na jubel pod gruszą… Toteż niejeden sprzedawca skarpetek z odpustów na Ziemi Lubelskiej czy Lubuskiej stawał się nagle pupilem polityczno-gospodarczych (czyt.: mafijnych) „establishmentów”. Musiał tylko dysponować mass-medialną platformą, która byłaby przydatna do urabiania opinii społecznej, wierzącej jeszcze w obiektywizm świeżo kreowanych tytułów.
Brak orientacji wydawców wykorzystywali przeróżni „fachowcy” do proponowania im swego „doradztwa”. Doradcą „Dnia” był np. szef lubelskiego oddziału Polskiej Agencji Prasowej, Zbyszek Kopeć. Narady z jego udziałem miały niezmienny przebieg – Zbyszek mówił i mówił, zalecał i stawiał warunki… Wreszcie szedł do właściwej pracy, a Horabik, Skoczek, Tomek Chmura (szef sportu, WYBITNY dziennikarz w swej dziedzinie) i socjolog pisma, Kajetan Wojtysiak – zaczynali WŁAŚCIWE pranie mózgów, pocąc się, jak odkręcić „genialne” zalecenia Kopcia – nie wkurzając wydawcy. O ile ten zespół był w stanie robić swoje, wbrew woli doradcy właściciela, ekipa późniejszego „Tygodnika Domowego” patrzyła w niego jak w tęczę. (Fachowiec był TEN SAM). Ku zdziwieniu edytorów pismo upadło…
Poza doborem ludzi najistotniejszą kwestią pozostawały fundusze. Rzadko kto nie musiał korzystać z kredytów bankowych. Tymczasem rady nadzorcze tych placówek w błyskawicznym tempie opanowali na przełomie lat 89/90 byli funkcjonariusze SB i towarzysze z rozwiązanych komitetów PZPR. Tak owocował „okrągły stół” i porozumienia z Magdalenki. Wydawcy, wiązani z ówczesną prawicą, kołatali o pożyczki długo i bezskutecznie. Niekiedy, w geście desperacji, zadłużali się u mafii. Zdarzały się kredyty dla „czarnych” w zamian za upchanie w nowym piśmie dziennikarzy absolutnie „czerwonych”. Kompromisy, które u podstaw podważały wiarygodność właścicieli i ich intencji…
Tym niemniej – złaknieni „prawdy” czytelnicy wyraźnie faworyzowali powstające tytuły, na wyrost przyznając im placet „obiektywizmu”. OFICJALNA linia nowych pism wyraźnie epatowała antykomunizmem i chęcią rozliczenia przeszłości. Od środka nic nie było już tak oczywiste. Okres od wiosny 90 do wiosny 91 to stała hossa prywatnych gazet. I brak zastanowienia nad coraz bardziej niepokojącą ich zawartością.
3. ZAGŁADA REPORTAŻU
Jedynie dwa polskie czasopisma starały się ukazywać lawinowe przemiany w całej ich złożoności. „Kontrasty” nie istniały (próba reanimacji wypadła cienieńko), najistotniejszymi bastionami obrony sztuki reporterskiej stały się na krótko Tygodnik Gdański „Solidarność” i lubelski „Tygodnik Współczesny”. Łącznikiem obu była Anka Truskolaska, etatowo zatrudniona w Lublinie, współpracująca jednak stale także z ekipą trójmiejską.
„Tygodnik Współczesny” założyli byli literaci – Czarek Listowski, ex-hippie, poeta „Samsary”, autor wydanych w podziemiu „Strzępów” i absolutnie bezideowy Waldek Żelazny. Pieniądze na rozruch uzyskali z Fundacji Batorego (Listowski przyjaźnił się z Frasyniukiem), rzut monetą zadecydował o objęciu stanowiska naczelnego przez Czarka. Pismo „przytuliła” Fundacja Regionu Środkowo-Wschodniego NSZZ „S”.
Były hippie ściągnął na Królewską 3 (siedziba Zarządu Regionu NSZZ „S”) swoich kumpli. Żelazny nie – bo nigdy takowych nie posiadał – toteż już po miesiącu poczuł się zagrożony na tyle, by wystosować donos do władz związku. Listowskiego oskarżał w nim o „odejście od zasad <Solidarności>”. Feralny dla siebie rzut dziesięciozłotówką potraktował jako wyzwanie. Chciał gazety. Z biurka jakiegoś znacznego związkowca paszkwil na Czarka trafił do rąk zespołu. Był koniec listopada’ 90.
W tym czasie „wisiałem” jeszcze w „Dniu” i już w TVLublin 3. Trzeci z kolei naczelny „Dnia”, Maciek Podgórski, poprosił tylko „Nie dubluj tematów. A tygodnika ci zazdroszczę…”. Do „TW” przyjmowali mnie Listowski i… Jędrek W. Pawluczuk, pełniący tam fuchę zastępcy redaktora naczelnego.
Sprawę Żelaznego rozstrzygnęliśmy demokratycznie – wyprosiliśmy go za drzwi i głosowaliśmy: ma zostać czy też odejść… Tylko 1 głos optował za dalszą współpracą. 7 wykluczało taką możliwość. Na pożegnanie Waldek rzucił tylko: „Ja tu jeszcze wrócę!”. Nie wrócił.
Działem reportażu kierował najpierw Pawluczuk. Zostałem tzw. piszącym sekretarzem redakcji. Ponieważ mój typ poczucia humoru jeżył kilku starszym kolegom włosy na mądrych głowach, sekretarzować zaczął doświadczony żurnalista – Staszek Weremczuk. Od Andrzeja przejąłem rewelacyjną ekipę reporterską. Marek Garbacz i Violka Krasnowska są dziś znanymi stołecznymi dziennikarzami, Boguś „Wódz” Sarat pożegnał się z zawodem, Anka Truskolaska pisuje w pismach lokalnych, Staszek Harasimiuk, ówczesna gwiazda ogólnopolskiego formatu, autor kilku tomów reportażu, niekiedy jeszcze chwyta za pióro, Marta Denys czeka na emeryturę, rozwijając lubelski regionalizm, Baśka Milczarek z kolei nie chce już pamiętać o dziennikarskiej przygodzie (choć była jedyną w ekipie żurnalistką po kierunkowych studiach). Do tego teksty Weremczuka, Pawluczuka i moje.
Jeśli nie pracowaliśmy w terenie – siedzieliśmy w redakcji lub pałętaliśmy się od domu do domu. Zawsze – wspólnie. Piło się u Violki, „Wodza” lub Marka. Nad tekstami fruwało sporo „mięsa”, awantury poprzedzały osiągnięty konsensus, który umieliśmy wyważyć. Z korzyścią tak dla pisma, jak czytelników. Pokazywaliśmy Ziemię Lubelską, jaką była. Z pierwszymi sporymi aferami, alienacją funkcjonariuszy kościelnych, walką między zielonymi a kopalnią w Bogdance. Błąd, jaki popełniliśmy, był ledwie jeden. Tylko – zasadniczy. Nie pytaliśmy łotrów, z której strony politycznej sceny – grają. Reprezentując ideały „S”, tropiliśmy nie tylko byłych PZPR-owców. Bohaterowie negatywni reportaży „TW” zbyt często okazywali się być… ,,nasi”.
Poza tym kłopoty z kolportażem (blokada wewnętrzna w „Ruchu”) i przejście spod skrzydeł Regionu „S” w formę spółki. Z Królewskiej musieliśmy zmykać, bo nie poparliśmy lokalnego, związkowego kacykostwa. Firma prywatna miała przynieść spokój i warunki finansowe, pozwalające na sprawne funkcjonowanie. Miała… Czując pismo nosem odszedł Pawluczuk. Jego miejsce jako wice-naczelnego objął Kajetan Wojtysiak, dotąd opiekun młodzieży dziennikarskiej, żurnalista i socjolog „Dnia”.
Kajetan podbudował na krótko podupadające morale redakcji, jego ciepła ironia ratowała ekipę w sytuacji powtarzających się braków wypłat – najpierw tylko za wierszówkę, potem pensji. „Sponsor” tygodnika, urzędujący stale w Warszawie, udzielił nam audiencji tylko raz. Debatować o pieniądzach pojechaliśmy we trzech: Marek Polonis (jeden z fotoreporterów, prócz niego zdjęcia dla „TW” wykonywali Staszek „Floyd” Piekarski i Darek „Hipo-Hapo” Haponiuk), Zbyszek W. Fronczek (odpowiedzialny za kulturę) i ja.
Na wielkiej kanapie zasiedli – kurduplowaty właściciel i Zbyszek, naprzeciwko Marek i niżej podpisany. Im bardziej „sponsor” nie poczuwał się do odpowiedzialności za losy redakcji, tym bliżej przesuwał się ku niemu po kanapie potężny Fronczek (w bogatym życiu był on m.in. – co wciąż widać – zapaśnikiem „Stali” Kraśnik), założywszy umięśnioną łapę za plecy bizmesmana. Dojechali tak od końca do końca mebla. Rozstaliśmy się jednak z niczym. Warszawiakowi tygodnik przestał być potrzebny – podpisał akurat wielki kontrakt z Północną Koreą…
Czarek nie tracił nadziei, reszta szukała nowej pracy. Decyzję o pożegnaniu naszych czytelników podjęliśmy z Kajetanem pod koniec sierpnia’91, Listowski wciąż liczył na cud i nie był w stanie zdecydować się na nic konkretnego. Obejrzał więc „requiem” „TW” w lokalnej telewizji, dokąd posłaliśmy z red. Wojtysiakiem Baśkę Milczarek i Marka Garbacza, by poinformowali o „zawieszeniu” periodyku.
W pół roku później, z podobnych powodów, pracę stracili reportażyści Oli Saraty i reszta załogi Tygodnika Gdańskiego „Solidarność”. Politycy oba pisma ocenili nader trzeźwo – jako niebezpieczne. Żadna z form dziennikarskich nie trafia bowiem do czytelników tak sugestywnie, jak wsparty dobrymi fotografiami reportaż. A jeśli ów reportaż był wobec rzeczywistości tak krytyczny (i konkretny), jak zestaw tekstów, serwowany przez gdańszczan i lublinian, istniały szanse na podważenie obiegowych opinii, lansowanych JUŻ WÓWCZAS przez zespół wyznawców Michnika. Za „GW” stał globalny kapitał, warszawscy posłowie i przemysłowcy oraz rzesze pseudointeligencji, której wmówiono wielkość i jedyność (obowiązywała teoria, głosząca, iż PRAWDZIWYM inteligentem jest tylko odbiorca „Gazety…”; niektórzy wierzą w nią do dziś).
4. SONDAŻ
Niewielu czytelników prywatnych pism początku lat 90-tych (ba, dotyczy to również sporych rzesz dziennikarzy) umiało spojrzeć na polski rynek prasowy jako… poligon. A był nim niewątpliwie.
Zachodni wydawcy wietrzyli nad Wisłą doskonały interes. Znali znaczny poziom czytelnictwa, wiedzieli, iż młode pokolenie będzie chciało „odreagować” nudę partyjnych gazet. Nie mieli jednak zielonego pojęcia, jak NAPRAWDĘ wygląda rozrzut gustów, nie orientowali się w labilnych przepisach prawnych, nie odróżniali polityków lewicy od tych, jacy identyfikowali się z prawicą. (Tu – mieli genialną intuicję).
Polscy, drobni i zakompleksieni, niezależni wydawcy sondowali rynek. Zbierali doświadczenia, z których już po 2-3 latach skorzystały europejskie koncerny. Np. „Dzień”, za przysłowiową złotówkę, sprzedał drugi jego właściciel w noc sylwestrową ‘91/92. Gazeta nie ukazała się już nigdy.
Rok 1992 stał się okresem masowego wykupu lokalnych tytułów; te które pozostały w rękach polskich mogły albo podporządkować się władzy samorządowej – albo, licząc na czytelników „z niższych półek” – podejmować (niczym „Gazeta Krasnostawska” czy „Garb”) nierówną walkę, bazując na pełnym skandali życiu tubylczych notabli. Ci jednak dysponowali społecznymi pieniędzmi i zawodowymi prawnikami. Znikały kolejno podpadnięte u władz periodyki, w ich miejsce burmistrzowie i wójtowie powoływali do życia biuletynowe efemerydy, sławiące mądrość i dar przewidywania radnych, ich rodzin i przyjaciół. Czytywali je zazwyczaj jedynie autorzy.
Jeszcze trochę czasu i układ sił w terenie stał się oczywisty. Pomiędzy rokiem 1995 a 1997 te pisma, które mogły (choćby potencjalnie) przynosić korzyści finansowe lub WSZELKIE INNE wydawcom zachodnim – stały się ich wszechwładnym podwórkiem. Robione bardziej zawodowo od biuletynów samorządowych, decydują teraz o wyborze lokalnych władz, inwestycjach (zwłaszcza szkodliwych dla środowiska), stopie bezrobocia.
Gminom i powiatom pozostawiono fikcję demokracji w postaci kryptoreklamowych gazetek, rozdawanych za darmo, edytowanych za pieniądze lokalnych społeczności. Niekiedy znikają one na dwa, trzy lata, by powrócić przed następnymi wyborami, poprzeć n-tą klikę i… znów „zawiesić” działalność.
Jeśli dodać do tego masowy dziś, acz absolutnie nieudolny, system wyższego szkolnictwa dziennikarzy przy zupełnym braku pracy z młodzieżą WEWNĄTRZ redakcji – obrazek stanie się w miarę pełny.
5. …I KONIEC
Czytelnicy współczesnych pism spotykają w nich nie dziennikarstwo a bajkopisarstwo. Świat, gdzie OD LAT Polska notuje stały wzrost gospodarczy, praca na czarno to tylko margines (choć dotyczy już grupy ok. 2,5 mln osób), lokalni kacykowie są nieomylni, inwestorzy postępują zgodnie z przepisami, lekarze i prawnicy nie biorą łapówek (a jeśli już, są to naganne WYJĄTKI) a niejaki Bush da się pokroić za przestrzeganie praw człowieka. Pierwsze strony gazet zajmują nie newsy a wielkie zdjęcia, rozmazane, nijakie informacje kończą się na poziomie, dostosowanym do wymogów odbiorcy po zawodówce, a prócz reklam serio traktuje się jedynie sport. (Coraz częściej jednak właśnie żurnaliści sportowi przemycają w swych artykułach nie tak idealny obraz realiów).
Dzieci, wiadomo, za bajkami przepadają. Tyle, że w końcu każdy dorasta, oczekując nieco innych lektur. Na kilka dni przed powrotem z Ziemi Lubuskiej do Lublina, czyli w kwietniu roku 1990, łaziłem uliczkami Dębna, robiąc zakupy. Na murze jednej z likwidowanych (już wówczas!) fabryczek wielka plansza wciąż głosiła: KLASA ROBOTNICZA ZAWSZE Z PARTIĄ. Ktoś przekreślił ten napis dwoma pociągnięciami pojemnika z aerozolową farbą i dopisał: KLASA JUŻ ZDAŁA DO NASTĘPNEJ KLASY!
Mniej więcej tego właśnie życzę czytelnikom pism I obiegu w dziwnym, acz ciekawym, kraju między Bugiem a Odrą.
Lech „Lele” Przychodzki