Przyjdzie walec i wyrówna… #16 (1/2002)
Lata 70-te XX wieku to już i dla mnie prehistoria. Oficjalnie cenzurować trzeba było wszystko, nawet afisze, zapraszające na tzw. kulturalne imprezy. Buntowało się niewielu, częściej przepisy starano się obejść. Najprostszym sposobem było spicie cenzora; gorzej gdy zawodowo miał odporny łeb. Wtedy szukało się znajomości, dojść do szefa lokalnej delegatury Urzędu Kontroli Prasy , Publikacji i Widowisk. Tu znów powtórka – koniak, czasem spirytus. Jeśli na dole nie czaił się tajniak – czyli jeśli „petent” nie był za bardzo podpadnięty władzy – załatwić dało się niemal wszystko.
W całej historii ekipy, z którą wtedy byłem związany, czyli „Ogrodu/Ogrodu 2” – tylko raz kazano nam cenzurować texty, przygotowane na wieczór ( czy też happening; przed wyjazdem nie mieliśmy pojęcia, co pokażemy ) w Tykocinie podczas WAKSU-76 (WAKS to Wakacyjna Akademia Kultury Studenckiej). I nie żądał tego wcale Urząd Kontroli… a mocno wystraszeni organizatorzy. Po kilku dniach wystraszeni byli jeszcze bardziej ale pilnowanie nas pochłaniało im wystarczająco dużo czasu, by zbastowali z jakąkolwiek ingerencją w texty. Mieli „Ogrodu” dość jako kłopotliwych ludzi. Nikt już nie stał o wiersze.
Podczas zdarzeń rozdawaliśmy zazwyczaj publiczności zszywki maszynopisów zaiste niecenzuralnych textów, okraszonych w dodatku odręcznymi rysunkami, ilustrującymi stosunek ekipy do społeczno-politycznych realiów. I przeżyliśmy. Nie bez kłopotów – ale zawsze. Gdyby robili to i inni – skończyłoby się pewnie podobnie. A że bano się „Ogród” drukować? Trudno. Na ustępstwa nie chadzaliśmy i wszystkie trzy tomiki, jakie się ukazały – Czytelnicy dostali do rąk dopiero z początkiem lat 90-tych.
W tym samym czasie Andrzej Partum absolutnie bez cenzury wydawał swoją poezję konkretną. Jedynym, którego nękano, był – o ile wiem – jego drukarz…
Powstanie KORu to nowa jakość, związana m.in. z zapleczem technicznym. „Ogród/Ogród 2”, grupa lubelska, by wydać (zwykłe xero) kilka „rewolucyjnych” ulotek na potrzeby Akcji „Rezerwat” musiał korzystać z układów w…stolicy. Odbijaliśmy to na Nowym Świecie w Ministerstwie Leśnictwa i Przemysłu Drzewnego!!!
KORowcy mieli lepsze dojścia. Byli też wspierani przez Zachód. Rok 1976 to początek samizdatów na coraz większą skalę. I pierwszych podziemnych wydawnictw.
Jesień 1980 roku. Reaktywowany na kilka miesięcy „Ogród 2” produkował ulotki bez potrzeby liczenia się z kimkolwiek. Jedyny ówczesny kłopot to brak papieru, maszyny do pisania pracowały bez przerwy. Można było bibułę rozdawać na ulicy, można nią było oklejać mury, słupy, przystanki. Plakatów, wszelkich druków, pełno było wszędzie. Odezwy KPN, texty Porozumień Ustrzyckich, historie całkiem prywatne. Hasłem Polaka A.D. 1980 mogło być – kleję, wiec jestem.
Kiedy znudziło nas miasto – na nie istniejącym już rozrządzie pod Starym Lasem oklejaliśmy nocami wagony. Najwdzięczniejsze były cysterny. Do malowanego metalu kartki (zazwyczaj A4) przylegały od razu, klej łapał i pęd powietrza nie mógł już bibuły zerwać. Lepiliśmy historie swoje i przyjaciół, związkowe i „schizmatyczne”. W ten sposób wieści z Lublina docierały…Szczerze biorąc pojęcia nie mam – dokąd.
Na pewno do Wielkiego Brata – potężnym sowieckim cysternom staraliśmy się nadawać jak najbardziej polski wygląd. Czyli poprzez bibułę przekazać zabużańskim kolejarzom dużo wieści o tym, co się dzieje nad Wisłą. Wątpię, by na granicy ktokolwiek zrywał z wagonów te kilogramy papieru.
Za to w „solidarnościowych” biuletynach już wówczas poszczególne frakcje walczyły o dostęp do rządu duszami. Z tego powodu odeszliśmy z lubelskiej lokomotywowni, gdzie dla szefa „S” WOKP – Janusza Iwaszko, maszynisty, głodówkarza z Wrocławia i sygnatariusza tamtejszych kolejowych porozumień wydawaliśmy gazetkę. Janusz, niestety, przegrał wybory w związku na korzyść krzykacza. Z tym już pracować się nie dało. Podświadomość chwilowych działaczy zbytnio emanowała nam bolszewią. 21. stycznia 1981 amenalnie ekipa się rozeszła. I dobrze. Noce bowiem były mroźne – łapy przymarzały do oklejanych cystern.
Stan wojenny? Właściwie wszyscy wiedzą. Gazety, książki, znaczki pocztowe i banknoty z wodzami „Solidarności”. Jedni drukowali, drudzy ich kablowali. Bywali niepoprawni maniacy – nasz kolega z „Ulicy…”- Jacek Wałdowski potrafił dwa tygodnie po internowaniu podpisać „lojalkę” tylko po to, by wyjść i drukować nadal. Wydany przez znanego w l. 90 „działacza” wrócił do „internatu”, tym razem o zaostrzonym rygorze. Jako facet ze Starego Miasta – przetrzymał bez specjalnego uszczerbku na psychice. Za to został nie lada fachowcem od składu.
Zdarzały się cenzurze prześmieszne wpadki. Kwartalnik „Zdrowie Psychiczne”, organ Polskiego Towarzystwa Higieny Psychicznej, z którym wtedy współpracowałem, nie został np. zawieszony jak setki innych pism, gdyż jego tytuł natchnął towarzyszy do konotacji, iż mają do czynienia z periodykiem…lekarskim. I najzwyczajniej w świecie w numerze z grudnia’81 przepuszczono text prof. Dąbrowskiego, jakiego lata całe wydrukować mu nie dano, bo piętnował zdradę Zachodu wobec agresji sowieckiej z 17. września oraz traktatów w Jałcie i Poczdamie.
Już między 13. grudnia a „okrągłym stołem” wyraźny był podział na tych, którzy wydają – gdyż naprawdę chcą i tych, którzy edytować muszą. Bo napłynęły z Zachodu pieniądze, w dużej mierze dzięki polonusom, przybył sprzęt, papier i farby…
Ci, co mieli środki wydawali byle jak i na byle czym. Zapaleńcy tworzyli collage, szukali rozwiązań graficznych i typograficznych. Ograniczoność funduszy zmuszała do myślenia i stworzyła swoistą estetykę III obiegu. Niemal nikt nie zakładał stałej periodyzacji druku, „A’capella” nosiła wręcz w podtytule słowo „nieregularnik”. Pisma ukazywały się, gdy dało się je wykonać, co pozwalało na staranniejsze ( w ramach w/w estetyki) połączenie formy z treścią. Pojawiały się z nikąd „gwiazdy” rysunków i komiksów. Pojawiały i…znikały, ustępując miejsca kolejnym. Do dziś poza Krzysztoffem Kainem May’em wspomaga III obieg już niewielu plastyków tamtego pokolenia.
Kiedy nie stało cenzury – przez rok, dwa, wszystkie obiegi prasowe zachłysnęły się wolnością. Tylko – wolność, niczym szlachectwo – zobowiązuje. Jako pierwsze dały ciała periodyki związkowe i samorządowe. Etatowi „redaktorzy” brali etatowe pieniądze od konkretnych bardzo zwierzchników i chcąc wydawać – poczęli reprezentować już wyłącznie ich poglądy. O wymianie myśli nie było – i nadal nie ma – mowy.
I obieg uległ gierkom rynku. Stał się agorą polityków, „biznesu”, cwaniaków. Miejsce „jedynie słusznych” dzienników spod znaku PZPR i wiodącej „Trybuny Ludu” zajęła tak samo wzorcowa „Gazeta Wyborcza” i jej bezpłatne dodatki, redagowane w całym kraju. Do tego obcy kapitał, reprezentujący obce interesy…Szanse na mass-medialną prawdę straciliśmy już w początkach lat 90-tych ( w tv nie istniała nigdy).
Pozostał obieg III.
By skupić się na jego dzisiejszych problemach należy postawić te same pytania, które można skierować do obiegów I i II. Dla kogo mianowicie wydawać i jak to czynić?
Tutaj znów trzeba by cofnąć się do roku 1981.
Zawieszenie i likwidacja wielu tytułów, znaczny rozdźwięk między nachalnie politycznym I programem PR a „dwójką” czy „trójką” przy jednoczesnym (zgranym niby) pozostawianiu wentyli bezpieczeństwa w rodzaju Jarocina – doprowadziły do wyraźnych podziałów między odbiorcami. Jazz-rock czy fusion przestały być muzyką elit, zaś disco-polo (zwane wówczas „muzyką chodnikową”) trafiało tylko do szczególnej grupy pozostałych. Wielbiciele muzyki punkowej przechodzili z czasem pod czarną flagę RS@ i M@, by tam nie tylko słuchać – a wydawać kasety. Zabrakło, ku rozpaczy ideologów kolejnych etapów „reformy” gen. Jaruzelskiego, p r a w d y j e d n e j d l a w s z y s t k i c h.
PZPR jeszcze o nią walczyła (ekipie MNWH – Morawski/Nowicki/Waglewski/Hołdys pozwolono bodaj na …3 publiczne koncerty) – ale też już po cichu negocjowała ze ściganymi oficjalnie leaderami podziemnej „S”. Z chwilą zakończenia obrad „okrągłego stołu” rozbicie środowisk czynnych intelektualnie, w tym III obiegu, stało się raptem wybawieniem dla obu „wysokich, umawiających się stron”.
Głosy niewielkich, nie współdziałających lub nie znających się wręcz grupek, nie mogły podważyć kreowanego na siłę image’u „pojednania”. Ludzie Mazowieckiego, obnoszący wysoko sztandar „S”, który przestał dla nich znaczyć cokolwiek, mogli bredzić o grubych kreskach i skutecznie powstrzymywać lustrację, post-KORowcy monopolizowali mass-media a byli towarzysze stali się uwłaszczonymi właścicielami narodu.
Gdy nowa „Solidarność” rozsiadła się w prywatyzowanych zakładach pracy – miast szpicli z lat 70-80 – zwalniała głównie swoich poprzedników, działaczy z l.80-81 i stanu wojennego. Nie istniała wtedy żadna Inicjatywa Pracownicza (to twór dopiero 2001 roku), która mogła stanąć w ich obronie. Byli KORowcy milczeli. Na tych robotnikach im nie zależało. Byli przecież potencjalnym zagrożeniem dla nowego ładu. Janusz Rożek stanowił chlubny wyjątek – gdy jako poseł przyjrzał się od wewnątrz pracy „sejmu kontraktowego” – pożegnał politykę i wrócił do pługa.
Błąd popełniony przez wielu ludzi III obiegu polegał na wierze, iż „jakoś to będzie” i w zasadzie rola niezależnej prasy się skończyła. Sami w „Double Travel” ulegliśmy temu złudzeniu, zawieszając w 1990 r. tak działalność ekipy, jak wydawanie „Ulicy Wszystkich Świętych”. Mam pełne prawo, by mniemać, że to o takich jak „Lu” czy ja pisał Jany Waluszko w artykule „Surowiec” („Ulica…” nr 2(28), luty br.): „…nawiasem mówiąc już dziś daje się zaobserwować powrót do działalności niektórych osób z dawnej opozycji anty-systemowej, które po ’89 próbowały kariery w systemie, bądź dały się zepchnąć w życie czysto prywatne.”
Faktycznie, po trzyletnim szaleństwie proekologicznym (90-92) przyszło nam z „Lu” uporządkować sprawy prywatne. W obu przypadkach – zdecydowanie za późno. Coś za coś.
Teraz można już wrócić do postawionego wcześniej pytania: dla kogo i jak wydawać ma III obieg?
Rozpoznanie świadomości obecnych twórców III obiegu nie jest łatwe i cokolwiek powiem, będzie jedynie uproszczeniem. Tym bardziej, że istnieją pisma I i II obiegu, które otwartością przyłbicy i wnikliwą analizą rzeczywistości absolutnie od III obiegu nie odbiegają. Przykładem niech będą tu elbląskie „Regiony” ( totalnie oficjalny dwutygodnik, na przemian zawieszany i wznawiany po dopływie gotówki) Ryszarda Tomczyka i „Dzikie Życie”, kierowane od niedawna przez Remika Okraskę.
W swoim texcie „Co to jest zin?” („Ulica…” nr 7(21), lipiec ub. roku) wybitny prasoznawca z UJ – dr Wojciech Kajtoch twierdzi w p. 3, że pismo III – obiegowe musi kontestować. I tu pojawia się problem świadomości kontestatorów czyli redaktorów czasopism. W większości są to albo młodzi literaci, ekolodzy czy miłośnicy muzyki – albo politykujący historycy, socjologowie i ekonomiści. Jany Waluszko jest odstępstwem od reguły – od 20 lat jego działalność edytorska (imponująca jak na każdy obieg) nie bardzo da się zaszufladkować.
Mając określone upodobania i niewielkie możliwości finansowe twórcy zinów wydają periodyki monotematyczne, często dla niewielkiej grupki przyjaciół. Częściej są one tylko dokumentacją myślenia i stanu rzeczy na określonym poletku, niż próbą analizy czy też – wprowadzania zmian do obiegowych sądów. Redakcje (niekiedy jednoosobowe) nie zadają sobie trudu, by zdobywać współpracowników spoza zamkniętego kręgu rówieśników, fanów tego samego. Obowiązuje taktyka niewielkich gett, duszących się we własnym sosie, nie umiejących nazwać i określić problemów podobnych ekip. Tworzenie „sieci” – wymiany nowych edycji tytułów to domena starszych redakcji. Lub starszych wydawców.
Ci zresztą znają się osobiście i jeśli nawet nie kochają się wzajemnie, to potrafią uszanować pracę kolegów, włożoną w „cykl produkcyjny” zina.
Dla „młodych” i dla „starych” wybór – co kontestować stoi na różnym szczeblu trudności. Niewiele ekip dostrzega, że na polskim podwórku istnieje potrzeba generalnego posprzątania a łatanie dziur w tym czy innym „temacie” tylko sprzyja utrzymaniu istniejącego status quo.
Każdy sprzeciw zakładać musi coś, co filozofia określa jako „podmiot w procesie” – zmiany własnej świadomości i umiejętność reagowania na ewolucję otoczenia. Ponieważ w III RP dominuje ( a była już „specjalnością” PRL) selekcja wybitnie negatywna – należałoby przeciwstawić jej „selekcję pozytywną” czyli taki sposób prowadzenia pism, który oprócz demaskowania zła wnosi nowe, lepsze wartości. I czynić to tym gwałtowniej, im bardziej Polska toczy się ku katastrofie.
Myślenie kategoriami kraju, społeczeństwa, ciągłości kultury i historii – nie jest mocną stroną III obiegu. Acz zjawiskiem stosunkowo nowym i mogącym zmienić ów obraz staje się współpraca z zinami coraz większej liczby niezadowolonych z realiów (swego również) życia – twórców i uczonych o sporej, czasem pozapolskiej sławie. Dla „Ulicy…” pisuje np. kończący właśnie lat 80 wybitny botanik i obrońca przyrody – prof. Dominik Fijałkowski.
Estetycznie z kart czasopism III obiegu wieje dziś nudą. Komputery wprowadziły swoistą „urawniłowkę”. Gazety łamią często ludzie przypadkowi, którym obce są myślenie plastyczne i typografia. Prostota zmierza ku prostactwu. W zestawieniu z krajowymi zinami – zdecydowanie korzystniej rzecz się ma na Białorusi. Tamtejsi redaktorzy są w sytuacji podobnej naszemu stanowi wojennemu. Matryce textów piszą na maszynach, bawi ich fotografia (biją Polaków na łeb świeżością patrzenia przez obiektywy) i collage… Niektórzy potrafią udanie łączyć technikę komputerową z siermiężnością („Neolit” Olega Klejmionowa i jego ekipy).
Nie bez znaczenia pozostają kwestie finansowe. W stanie wojennym i przed – wszystko „się zdobywało” lub różnymi drogami docierało z Zachodu. Trzeba było tylko drukować.
„Wolna” Polska przyniosła wielce niezdrowy kult mamony. Chcesz wydawać? Wydawaj – ale płać. Taki stan rzeczy ogranicza nakład, objętość i period edycji. Jakość usług (a więc i sprzętu, ściąganego najczęściej już w „wieku emerytalnym” z RFN i Danii) bywa różna. „Ulicy…” też zdarzyły się dwa fatalnie wydrukowane numery.
W dodatku prasie III obiegu wyrasta z wolna silny konkurent: strony www. Nieco lekceważony…
A odmóżdżanie kolejnych pokoleń przez sygnatariuszy „okrągłego stołu” (na co mają i środki i czas) zaowocuje jeszcze dziesiątkami ekip i pism bez wyrazu. Jak u Młynarskiego, w czasach kiedy pisywał dobre texty : „przyjdzie walec i wyrówna, przyjdzie walec i wyró…”
Wydawać więc – dla wszystkich, którzy nie „łykają” kolorowej szmiry. I robić to w sposób, na jaki poszczególne redakcje stać.
By nie kończyć minorowo – rok temu, całkiem prywatna dysputa z prof. Baumanem. „ Jesteście tu trochę w sytuacji Czkałowa…[ Czkałow to słynny w l. 30-tych sowiecki lotnik – wtrącenie L.L.P.] – powiada profesor –Facet niby nie miał benzyny – a doleciał. Zastanawiam się, na czym wy w Polsce latacie..? Chyba na entuzjazmie!”
Jeśli tak – to III obieg jeszcze pofruwa. Bo taki już z nas wredny naród – im gorzej – tym lepiej.
Lech „Lele” Przychodzki